Kilka powodów, dlaczego Mortal Kombat to wciąż najlepszy film na bazie gry

Jakub Piwoński
2025/09/26 11:00

Po seansie filmowego Minecrafta doszedłem do prostego wniosku: owszem, adaptacje gier potrafią dziś zarabiać ogromne pieniądze, ale wcale nie oznacza to, że są lepsze od tego, co już kiedyś dostaliśmy.

Obrodziło. Porównując „wczoraj” do „dziś”, łatwo zauważyć, że w kinach trwa prawdziwy sezon adaptacji gier wideo. Owoców jest sporo i jest z czego wybierać, ale ten najsmaczniejszy wciąż sięga korzeniami do lat 90.

W innym artykule pisałem o tym szerzej, sugerując, że filmy oparte na grach stały się dla Hollywood tym, czym jeszcze kilka lat temu były ekranizacje komiksów – żyłą złota. Pamiętam jednak moment przestoju, który nastał na początku nowego milenium, kiedy fabryka snów po raz pierwszy zachłysnęła się tworzeniem filmów z bohaterami i światami z gier. Zachłysnęła, bo na dłuższą metę projekty te nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Przez lata wszystko, co miało etykietę „film na bazie gry”, niespecjalnie rozpalało ciekawość widowni. Filmowcy szukali klucza do sukcesu, ale długo nie mogli go znaleźć.

W 2023 coś jednak „kliknęło”: na ekranach pojawił się Super Mario, wcześniej Sonic, a dziś możemy mówić o prawdziwym trendzie. To, co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe, staje się normą – adaptacje gier przynoszą ogromne zyski.

Mortal Kombat
Mortal Kombat

Adaptacja, która przyniosła zyski

W tym roku trend ten został przypieczętowany i wygląda na to, że ustawi kino rozrywkowe na kolejne lata. Najpierw Sonic 3 szturmem zdobył kina, a potem trafił na VOD, co okazało się marketingowym strzałem w dziesiątkę. Potem na HBO Max zadebiutował drugi sezon wyczekiwanego The Last of Us – tytułu niezwykle ważnego dla branży, niezależnie od odbioru poszczególnych odcinków. Koniec kwietnia należał jednak do filmowego Minecrafta, który pokazał, że adaptacja gry może nie tylko zdobywać uwagę widzów, ale też święcić sukcesy w box office. 2025 może okazać się pierwszym rokiem, w którym film oparty na grze wideo znajdzie się na szczycie amerykańskiego zestawienia najbardziej dochodowych produkcji, depcząc po piętach hitom Marvela, które dopiero zamykają dziesiątkę największych kasowych przebojów roku.

Ale nie o tym teraz – żeby filmowy Minecraft mógł powstać, kino musiało najpierw zmierzyć się z innymi grami. Chwytano się pewniaków, by uniknąć wpadek, ale te i tak się zdarzały, czasem z fatalnymi konsekwencjami. Paradoksalnie Super Mario, który na nowo rozgrzał rynek adaptacji, był też marką, która Hollywood zrażała do wchodzenia w tę rzekę – pamiętamy przecież aktorski niewypał z 1993 roku. Mimo wszystko próbowano dalej: pojawił się filmowy Street Fighter, Tomb Raider, Wing Commander, później nawet Doom i Silent Hill. Z wymienionych tylko ten ostatni tytuł w jakiś sposób połechtał miłość graczy, choć znajdą się też tacy, którzy z sentymentem wspominają Angelinę Jolie jako Larę Croft.

Mortal Kombat
Mortal Kombat

Paul W.S. Anderson wyczuł ducha gry

We mnie jednak wciąż pokutuje wrażenie, że jeśli chodzi o wzorzec adaptacji gier na film, punktem odniesienia jest rok 1995. Wtedy właśnie Paul W.S. Anderson, późniejszy twórca sagi Resident Evil, wyczuł potencjał w przenoszeniu wirtualnych światów na ekran i dał nam aktorską wersję Mortal Kombat – gry, której chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. W tym roku mija więc 30 lat od jej premiery. Być może to, że film faktycznie powstał, jest związane z faktem, że jego celem był rozwój naszych doświadczeń gamingowych. Kiedy w 1995 roku na ekrany wszedł film, seria gier miała już za sobą dwa ogromne hity i właśnie doczekała się trzeciej odsłony. Był to moment, gdy bijatyka stała się nie tylko fenomenem arcade, ale też pełnoprawnym zjawiskiem popkulturowym. Gra Mortal Kombat było dla pokolenia graczy wychowanego w latach 90 tytułem kultowym, owocem zakazanym, co tylko podsycało fascynację. Nigdy nie zapomnę tego, jak w salonach gier starsi gracze, zaczynający rozgrywkę Baraką, przyciągali wzrok nowicjuszy, którzy z wypiekami na twarzy liczyli na to, że uda się wstukać kombinację fatality. Jeśli się udało, wrażeń i komentarzy nie było końca.

Oczekiwania względem wizji Paula W.S. Andersona nie były wygórowane, bo też... trudno było to spieprzyć. Film z żywymi aktorami i tak dawał fanom gry wartość dodaną, grunt by trzymał się w ryzach i był oparty na solidnym scenariuszu. No i by nie zepsuto scen walk, tak jak w przypadku adaptacji Street Fighter, która pomimo charyzmy aktora głównego i jego przeciwnika, całą resztę ma już mocno groteskowa. Bądźmy szczerzy - Mortal Kombat też oblany został wiadrem kiczu. Ale obronił to, bo zdołał od pierwszych minut wkręcać nas w klimat i historię. Nie eksperymentowano pod tym względem - scenariusz oparto na sprawdzonym schemacie. Za wzór wzięto Wejście smoka z Brucem Lee. Przypomnijmy, ze legendarny film z ikoną sztuk walk opowiadał o turnieju, który odbywa się na odległej wyspie. Pojawia się na nim pewien Amerykanin i Azjata. Wypisz wymaluj Johnny Cage i Liu Kang. Nawet jeden z antagonistów ma podobnie brzmiące imię do Goro, bo zwie się Boro. Podobieństw jest jednak więcej, ale to opowieść na zgoła inny artykuł. W istocie jednak pod względem inspiracji był to strzał w dziesiątkę.

Mortal Kombat
Mortal Kombat

Ten turniej wciąga

Ten turniej był sercem opowieści i do dziś pozostaje największą przewagą filmu nad grami. Mortal Kombat z 1995 roku potrafił to, czego nowsze odsłony serii często unikały – zbudować historię wokół rywalizacji wojowników. Podczas gdy w Mortal Kombat 11 czy w najnowszej części turniej bywa tylko dodatkiem, Anderson uczynił z niego fundament narracji. Pamiętacie film The Quest z Van Dammem? Też opierał się na koncepcji turnieju i choć sam pomysł był trafiony, to obraz zniknął w cieniu innych produkcji – brakowało mu marki, większego świata i wyrazistego finału. Mortal Kombat miał to wszystko: rywalizację, cel, charyzmatycznego antagonistę i bogate zaplecze fabularne. Dzięki temu emocje między bohaterami były wyraźniejsze, a stawkę pojedynków czuło się mocniej niż przy wciskaniu kolejnych kombinacji na padzie.

GramTV przedstawia:

Czym byłby jednak turniej, bez udanych scen okładania się po twarzach? Choreografia walk zasługiwała wtedy na osobne brawa. W latach 90. nie mieliśmy jeszcze Johna Wicka ani tej perfekcji nowoczesnych scen akcji, ale jak na swoje czasy Mortal Kombat wyglądał po prostu zjawiskowo. Co ciekawe, mimo kategorii PG-13 (to niewiarygodne, ale to prawda) i ograniczeń w pokazywaniu przemocy, film świetnie uchwycił brutalny duch gry – wystarczy wspomnieć pojedynek Liu Kanga z Reptile’em, dynamicznie nakręcony w ciasnym pomieszczeniu, gdzie każde uderzenie wydawało się mocniejsze. Johnny Cage i jego walka ze Scorpionem jest nie mniej ikoniczna. Do tego dochodziły znajome z gier okrzyki, gesty i ruchy postaci, które sprawiały, że widzowie mieli wrażenie, jakby nagle znaleźli się w interaktywnej wersji swojego ulubionego tytułu.

Mortal Kombat
Mortal Kombat

Ta muzyka zapada w pamięć

Legenda tego filmu nie opiera się wyłącznie na ciosach i efektach specjalnych, bo równie mocno robiła swoje muzyka. Ścieżka dźwiękowa z 1995 roku stała się absolutnym klasykiem – kto raz usłyszał ten charakterystyczny wrzask „Mortal Kombat!”, ten już nigdy go nie zapomniał. Paradoksalnie, kawałek The Immortals nie trafił do samej gry, ale to właśnie filmowa adaptacja zrobiła z niego hymn serii. Jeśli dziś na myśl o Mortal Kombat automatycznie odtwarzasz w głowie ten motyw, to znaczy, że misja się udała. Elektronika zmieszana z rockiem brzmiała świeżo, energetycznie i tak mocno podkręcała tempo, że walki wydawały się jeszcze intensywniejsze. Nic dziwnego, że soundtrack szturmem wdarł się na listy przebojów i do dziś uchodzi za jedną z najmocniejszych stron filmu.

Słowo o aktorach też się należy. Casting w Mortal Kombat to była kolejna część sukcesu. Nieśmiertelny Christopher Lambert jako Raiden? Może trochę dziwaczny wybór, ale charyzmy odmówić mu nie można. Linden Ashby idealnie wpasował się w rolę zadufanego Johnny’ego Cage’a, a Cary-Hiroyuki Tagawa tak genialnie wcielił się w Shang Tsunga, że do dziś jego „Your soul is mine!” przechodzi fanom ciarki po plecach. Bridgette Wilson-Sampras na zawsze pozostanie “moją” Sonyą Blade, a Talisa Soto – Kitaną. Obsada była dobrana tak, że bohaterowie wreszcie dostali nie tylko twarze, ale i osobowości, a to sprawiło, że widzowie naprawdę poczuli, jakby ich ulubione postacie wyskoczyły prosto z automatu salonu gier. Ciekawostką jest też to, że niektórym postaciom – jak Sub-Zero czy Scorpion – nie dorabiano na siłę historii. Zostali tajemniczymi, zamaskowanymi wojownikami i wyszło to filmowi na dobre. Szczególnie jeśli zestawić to z nowszą adaptacją, gdzie kultowych ninja odarto z masek.

Mortal Kombat
Mortal Kombat

Tego klimatu nie da się podrobić

Film powstał za stosunkowo niewielkie jak na kino akcji pieniądze, bo około 20 milionów dolarów, a mimo to okazał się ogromnym sukcesem finansowym. W samych Stanach Zjednoczonych zarobił blisko 70 milionów, a na całym świecie ponad 120 milionów dolarów. To właśnie dzięki temu Mortal Kombat stał się jedną z pierwszych adaptacji gier, która nie tylko zwróciła się z nawiązką, ale też udowodniła, że kino oparte na grach może być naprawdę opłacalne. Wynik ten jednak nijak ma się do wyników dzisiejszych adaptacji. Po seansie filmowego Minecrafta doszedłem do prostego wniosku: owszem, adaptacje gier potrafią dziś zarabiać ogromne pieniądze, ale wcale nie oznacza to, że są lepsze od tego, co już kiedyś dostaliśmy.

Mortal Kombat z 1995 roku to wciąż punkt odniesienia, gdy mówimy o adaptacjach gier wideo. Film pojawia się w każdym zestawieniu podsumowujące dorobek tego qusi gatunku, jakim stały się filmowe adaptacje gier. Nie dlatego, że jest dziełem wybitnym, ale dlatego, że uchwycił moment i emocje, których gry jeszcze wtedy nie potrafiły w pełni oddać. Jasne, dziś łatwo wytknąć mu naiwność czy ograniczenia epoki, ale właśnie ta szczerość lat 90. sprawia, że ogląda się go z takim samym zaangażowaniem jak kiedyś. Może to nostalgia, może magia pierwszego kontaktu, ale faktem jest, że film Paula W.S. Andersona wciąż żyje w pamięci fanów mocniej niż niejeden nowszy blockbuster. I chyba to właśnie czyni go najlepszą adaptacją gry wideo – bo mimo upływu trzech dekad nadal wywołuje te same emocje, które towarzyszyły nam, gdy pierwszy raz usłyszeliśmy donośne: „Mortal Kombat!”. Tak się właśnie projektuje kult.

W przyszłym roku premierę będzie mieć Mortal Kombat 2, długo wyczekiwany sequel filmu z 2021. Doceniam starania twórców, ba – jest nawet kilka elementów, które wyszły lepiej, a najważniejszym z nich jest to, że na plan zdjęciowy w końcu wzięto wiadra z krwią. Tamtego szorstkiego klimatu naszych doświadczeń z automatów zamienionych w żywą materię nie da się jednak niczym zastąpić.

Komentarze
12
Piwon napisał:

Ciekawy wątek. Zastanawia mnie co w tej marce siedzi, że tak słabo bawi się w filmy. I nie budzą one takich emocji, jak filmowe Mortale. 

Teoretyzuję trochę - może dlatego, że Mortal sam w sobie był tworzony na prawdziwych modelach ludzkich na początku i ludziom lepiej to "siadło"? Street Fighter zawsze był animowany. Być może w formie animowanej/CGI pasowałby lepiej niż jako live action. 

To trochę jak w przypadkku Tekkena - animacje wyszły całkiem przyzwoicie, ale film... albo filmy, bo nawet podobno był drugi live action :D

Piwon
Gramowicz
Autor
27/09/2025 10:18
Muradin_07 napisał:

Dlatego boję się trochę o nowego Street Fightera.

Ciekawy wątek. Zastanawia mnie co w tej marce siedzi, że tak słabo bawi się w filmy. I nie budzą one takich emocji, jak filmowe Mortale. 

Lucek napisał:

Nie chodzi o to żeby bez sensu komplikować coś co w założeniu skupia się na praniu po pyskach, tylko o to żeby ocenić jakość samego filmu. Mortal Kombat dostarcza rozrywki, ale żadnym arcydziełem nie jest i nigdy do miana arcydzieła nie aspirował. To po po prostu solidne kino klasy B, tak jak mnóstwo innych filmów karate. 

To ja powiem w inną mańkę, ale odchodząc od gierek - dlatego właśnie chociażby takie filmy, jak "The Raid" są uważane za naprawdę świetne, akcyjniakowe kino. Bez większego wymyślania zawiłej fabuły, ale za to zmaksymalizowania akcji. Można mniejszym budżetem zrobić coś, co będzie się ludziom podobało i skupiało na tym, czego ludzie po tego typu filmach oczekują. 

Dlatego boję się trochę o nowego Street Fightera.




Trwa Wczytywanie