Jeśli twórca takiego hitu jak Death Stranding zwraca uwagę na jakąś produkcję, to wypada brać to na poważnie. W końcu kto, jak kto, ale Hideo Kojima ze sztuką filmową żyje w niemal symbiotycznej relacji. Tym razem jednak jego rekomendacja okazała się pusta jak bęben taiko po festynie.
Tak się składa, że gram obecnie w pierwsze Death Stranding, więc jestem właśnie na etapie nawiązywania „relacji” z Kojimą. I choć abstrahuję od samego doświadczenia interaktywnego, jedna rzecz rzuca mi się w oczy szczególnie — Kojima czerpie z kina garściami. Tak bardzo, że czasem podczas rozgrywki ma się ochotę wyłączyć „film” i wreszcie zacząć grać. To jedna z najbardziej filmowych gier w historii i jednocześnie twór człowieka, który jest być może najbardziej filmowym twórcą w świecie gier. To zobowiązuje.
Bitwa samurajów
Uwaga na rekomendacje autorytetów
A z rekomendacjami trzeba uważać. Nawet jeśli pochodzą od ludzi, których talent jest niepodważalny. Quentin Tarantino jest świetnym reżyserem, ale jako krytyk filmowy… cóż, potrafi popłynąć. Ostatnio zrobiła się afera, gdy komponując listę najlepszych filmów XXI wieku, pozwolił sobie przy okazji na niepotrzebną, personalną szpileczkę wobec Paula Dano — kompletnie bez sensu. Kojima z kolei zrobił coś innego: nie skrytykował, lecz wywyższył dzieło, które — w moim odczuciu — nie zasługuje na pean. Bo czym innym jest czerpać radość z przeciętnej produkcji, a czym innym udawać, że obcujemy z objawieniem. A tu żadnego objawienia nie ma.
Wciągnąłem Bitwę samurajów w całości aż do szóstego odcinka. To było znakomite. Uwielbiam świat, który przypomina połączenie twórczości Yamada Futaro i Squid Game.
Szybkie odrobienie pracy domowej pokazywało coś obiecującego: serial ma — uwaga — 100% pozytywnych recenzji na Rotten Tomatoes. Co prawda od kilkunastu krytyków, ale wciąż wygląda to imponująco. I z pewnością podkręca apetyt. Wszystkim się podoba… poza mną.
Bitwa samurajów
Pierwszy zgrzyt: coś tu nie gra
Mam wrażenie, że w przypadku tego serialu mamy do czynienia z nieporozumieniem. Albo recenzenci pomylili efekt końcowy z własnym wyobrażaniem o nim, albo dali się uwieść pewnej aurze — podobnej do tej, którą roztacza ładnie zapakowana książka w księgarni. Zwracająca uwagę okładka, przykuwająca wzrok typografia… a w środku brak treści.
Netflix zrobił to, w czym jest najlepszy: idealnie zdiagnozował trendy. Szogun Disneya odniósł wielki sukces, więc trzeba było odpowiedzieć. Tamten serial nie tylko przywrócił samurajski etos do mainstreamu, ale zrobił to z rozmachem i dbałością o historyczną wiarygodność, jakiej nie widzieliśmy od dekad. Udowodnił, że opowieść w realiach feudalnej Japonii może być jednocześnie widowiskowa i intelektualnie uczciwa. Netflix chciał się pod to podpiąć. Problem w tym, że to, co urokliwie zagrało w animowanym Niebieskookim samuraju (innej produkcji Netflix), kompletnie rozpadło się w formie aktorskiej. Przesada, groteska i brak wyczucia wylewają się z ekranu, a twórcy nie mają ani kompetencji Takashiego Mikke, ani finezji Tarantino, żeby kiczem zagrać świadomie.
Mniemam, że gdyby Bitwa samurajów pozostała mangą od Shogo Imamura, a potem została przełożona na animację, można by to uratować. Ale w postaci aktorskiej, gdzie niestrawny patos przeplata się z jarmarczną oprawą, uwypukla się twór pozbawiony tożsamości. Bo najgorsze nie jest to, że serial ma energię. Najgorsze jest to, że ta energia płynie z zupełnie nieautentycznego źródła.
Bitwa samurajów
Drugi zgrzyt: Squid Game na siłę
Nie tylko Kojima dał się nabrać. Ja również wskoczyłem do tego świata jak śliwka w kompot, licząc na ciekawą trawestację Squid Game. Co jak co, ale pomysł, by ponownie wziąć udział w teleturnieju, ale tym razem w samurajskim wydaniu, na papierze wyglądał obiecująco. Ale szybko natrafiłem na dwa problemy, które przekreśliły to doświadczenie.
GramTV przedstawia:
Problem pierwszy: ten serial, zamiast przetwarzać, udaje. Próbuje przenieść konwencję śmiertelnej gry 1:1 do realiów, w których taka gra wyglądałaby zupełnie inaczej. Scena, w której VIP-y analizują, kto przeżył, jakby oglądali transmisję na telewizorze (wynalezionym wiek później! – przecież to absurd. Mam uwierzyć, że bawią się w siedzenie przy stole, dostając doniesienia z pola bitwy, i wpatrują się w rysunki jak w ekran?
W ten sposób łatwo odnieść wrażenie, że serial nie wywiązuje się z własnej obietnicy. Walki? Kapitalne — dynamiczne, czytelne, świetnie zagrane. Ale scenarzyści postanowili, że uczestnicy zamiast walczyć o przetrwanie… będą bawić się w detektywów. W efekcie fabuła rozłazi się w szwach, a „śledztwo” okazuje się tylko pretekstem, by przedłużyć historię do drugiego sezonu. Marketingowo sprytne. Artystycznie — perfidne.
Bitwa samurajów
Netflix i widowiska kostiumowe: znowu pudło
Na marginesie — Bitwa samurajów to kolejny dowód, że Netflix nie radzi sobie z produkcjami kostiumowymi. Po Wiedźminie widać już wyraźnie, że przesadna koloryzacja, udawany brud i teatralne światło tworzą efekt sztuczności. To taka estetyka, która z daleka robi wrażenie, ale im bliżej podchodzisz, tym mocniej czujesz, że to scenografia ustawiona nie dla historii, lecz pod algorytm.
Jakby twórcy chcieli zrobić serial z tekstem ostrym jak katana, spowity mgłą feudalnej Japonii, doprawiony politycznymi napięciami i kulturowymi przemianami — a wylądowali w barokowym przepychu, który co prawda imponuje… ale też odwraca uwagę od sedna. Netflix ma dziwny talent do obudowywania każdej epoki warstwą efektownego lakieru, aż wszystko zaczyna wyglądać jak luksusowa makieta. To sprawia, że zamiast zanurzyć się w świecie, widz ma wrażenie, że ogląda turystyczną atrakcję: ładną, kolorową, ale kompletnie nieautentyczną. W efekcie całość staje się zgrabną mistyfikacją — błyszczącą, lecz pustą w środku.
I na koniec…
Nie chcę nikomu odbierać przyjemności z oglądania. Wasza sprawa, drodzy widzowie, na co poświęcacie czas. Ja jedynie zwracam uwagę, że ta okładka błyszczy znacznie bardziej niż treść książki. A jeśli ktoś naprawdę chce poczuć samurajski etos — polecam Harakiri. Klasyk z lat 60., ale wciąż niebywale dosadny. Tam napięcie można kroić, motywacja bohatera jest jasna, a cała historia wbija w fotel i to bez udziału wizualnych fajerwerków. Owszem, Harakiri też opowiada o człowieku doprowadzonym do ostateczności, ale tam desperacja ma sens, a każda decyzja wynika z realnego cierpienia. W Bitwie samurajów podobny motyw pojawia się jak narzucony z góry obowiązek, przez co bohater przypomina raczej figurkę przestawianą po planszy, a jego perypetie — inscenizowaną dziecinadę. I tu rzeczywiście robi się niepokojąco blisko Squid Game.
Niestety, ale zgadzam się z tym stanowiskiem w pełni. Widzę kilka powodów tego stanu.
1. od ponad 230? lat jesteśmy w zasadzie bez przerwy pod jakimiś zaborami. Trudno w takim środowisku płodzić radosną twórczość.
2. pkt. 1 wpływał także nieodwracalnie na szkolnictwo, bo w czasie, kiedy formowało się relatywnie "nowoczesne" badanie historii, państwa polskiego nie było na mapie. Kto inny pisał nam historię (jak wiadomo, Kopernik była kobietą).
3. z tego i wielu innych elementów powstaje środowisko, w którym mamy chyba tylko JEDNO? święto państwowe, które święci triumf (koniec 2WW nie był naszą zasługą) czyli Powstanie Wielkopolskie. Tak, znów jakieś powstanie...
4. podtrzymuję stanowisko, że nie ma woli politycznej do finansowania, promowania licznych (licznych, nie poszczególnych) dzieł, formujących tzw. politykę historyczną. Wiele krajów robi to świadomie, my najwyraźniej nie umiemy, albo ktoś nam nie pozwala. I np. dlatego 70% badanych deklaruje chęć ucieczki z kraju w przypadku W (i trudno się dziwić).
5. choć zgodzę się jednak z którymś z przedmówców, że może i takich dzieł jest więcej, a ja ich po prostu nie zauważyłem....
We współczesnej historii Polski nie ma za bardzo do czego się odnieść jeżeli chodzi o sukcesy propagandowe. Pogoniliśmy bolszewików krótko po IWŚ i nawet jest film o tym, ale ponoć słaby.
A co do szkolnictwa, chyba się niewiele zmieniło i od lat jest tak samo, czyli klepanie o martyrologii i zagrzebywanie pewnych niewygodnych faktów. Nie ma za bardzo z czego być dumnym.
Krzyżacy, Pan Wołodyjowski, Potop to są już starocie, chociaż jak ktoś lubi takie klimaty to warto sprawdzić. Z nieco nowszych Ogniem i Mieczem akurat mi się podobało. Qua Vadis niespecjalnie.
Chociaż może warto by odświeżyć temat wojen z Krzyżakami. Bitwa pod Grunwaldem była ogromnym sukcesem, a jednocześnie hańbą Niemców trwająca 500 lat.
Nawiązując do głównego wątku. Japończycy mają samurajów i w pewien sposób udało im się zrobić z tego ikonę popkultury. Myślę, że polski husarz też by się nadawał i może nawet sam chętnie obejrzałbym film o tym jak pogoniliśmy ruskich tych kilka razy jakieś 400 lat temu. :)
Grze
Gramowicz
Dzisiaj 09:19
Muradin_07 napisał:
nie żebym umniejszał twórczości z wcześniejszych okresów, po prostu mając przez kilka dobrych lat non stop walenie w głowę tematami smutku, tęsknoty za ojczyzną i poświęcenia to depresja może dostać depresji.
Niestety, ale zgadzam się z tym stanowiskiem w pełni. Widzę kilka powodów tego stanu.
1. od ponad 230? lat jesteśmy w zasadzie bez przerwy pod jakimiś zaborami. Trudno w takim środowisku płodzić radosną twórczość.
2. pkt. 1 wpływał także nieodwracalnie na szkolnictwo, bo w czasie, kiedy formowało się relatywnie "nowoczesne" badanie historii, państwa polskiego nie było na mapie. Kto inny pisał nam historię (jak wiadomo, Kopernik była kobietą).
3. z tego i wielu innych elementów powstaje środowisko, w którym mamy chyba tylko JEDNO? święto państwowe, które święci triumf (koniec 2WW nie był naszą zasługą) czyli Powstanie Wielkopolskie. Tak, znów jakieś powstanie...
4. podtrzymuję stanowisko, że nie ma woli politycznej do finansowania, promowania licznych (licznych, nie poszczególnych) dzieł, formujących tzw. politykę historyczną. Wiele krajów robi to świadomie, my najwyraźniej nie umiemy, albo ktoś nam nie pozwala. I np. dlatego 70% badanych deklaruje chęć ucieczki z kraju w przypadku W (i trudno się dziwić).
5. choć zgodzę się jednak z którymś z przedmówców, że może i takich dzieł jest więcej, a ja ich po prostu nie zauważyłem....
Zaś w temacie poruszonym w artykule - chyba jest tak, że Netflix po prostu ładuje pieniądze w produkcje krajowe (co akurat uważam za ogromny plus - np. wprowadzenie języków narodowych w takich produkcjach), ale - ktoś tu na portalu kiedyś zauważył w kontekście Wiedźminów i podobnych - chyba chodzi po prostu o zapychanie anteny, żeby wyglądało, że jest ruch i subskrybenci nie uciekali. Co akurat się najwyraźniej sprawdza, skoro firma chce iść "na wojnę z Trumpem" w temacie Warnera Brosa.
W odróżnieniu od Autora, jako ślepy fan kultury japońskiej (mimo pełnej świadomości braków i niezrozumiałej odmienności wielu jej aspektów) pewnie łyknąłbym cały serial tylko na podstawie trailera.
2. Jest sporo polskich filmów w tematyce historycznej. Starych i nowszych, całkiem niezłych zresztą, ale ile razy można kręcić film na podstawie polskiej literatury?
Szczerze to mi się tylko przypomina w tym kontekście to, że idąc do szkoły i przerabiając lektury polskie non stop gadamy o martyrologii, smętach i brakuje takiej literatury, która zaciekawi czytelnika.
Nie bez powodu najlepszym okresem "lekturowym" będąc w liceum była trzecia klasa, bo tam była spora różnorodność i sporo treści z nowszych okresów historii. Lepsze to niż "bursztynowy świeżop"*
* nie żebym umniejszał twórczości z wcześniejszych okresów, po prostu mając przez kilka dobrych lat non stop walenie w głowę tematami smutku, tęsknoty za ojczyzną i poświęcenia to depresja może dostać depresji.