Jeśli film nakręcony przy udziale telefonu daje TAKI efekt, to ja już karuzeli Marvela nie potrzebuje do niczego. Ściągam buty i biegnę.
„Memento mori” — to łacińskie wezwanie do pamięci o śmierci, przywołane przez jedną z postaci, trafia w sedno. Wszystko przemija, wszystko się kończy. Śmierć to jedyna pewność. Taki właśnie ton unosi się nad filmem 28 lat później — ponury, ale jednocześnie złośliwie adekwatny do sytuacji branży filmowej. Natura nie bierze jeńców, a przetrwać może tylko ten, kto ma świadomość końca. Hollywood zdaje się o tym pamiętać. Twórcy jednak nie chcieli pozwolić tej konkretnej serii odejść w zapomnienie.
W jednej z najlepszych scen filmu, perfekcyjnie zrealizowanej, ojciec i syn biegną przez groblę, uciekając przed zombie Alfa. Za nimi - chora siła, przed nimi - wioska spokoju. Biegną boso, by lepiej przedrzeć się przez wodę. Mam wrażenie, że Boyle właśnie taki sposób uznał za właściwy dla seansu jego filmu — zapewnia on intensywność doznań. A tych, wierzcie mi, jest w filmie sporo.
28 lata później
Hollywood pamięta o śmierci
Dawno nie zdarzyło mi się siedzieć w kinie tuż po zakończeniu filmu i czekać, aż skończą się napisy — nie mogąc się długo ocknąć, tkwiąc jeszcze w klimacie, jakby będąc obryzganym krwią. 28 lat później nie był filmem, po którym spodziewałem się zaskoczenia. To film ekstrawagancki, ale zarazem konwencjonalny. Skąpany w bardzo typowej fabule, o bardzo typowym przebiegu, realizujący klasyczne zasady kina postapokaliptycznego. Wykorzystujący znane motywy, wedle których mały, z pozoru bezbronny bohater mierzy się z przerastającą go bezwzględnością. Ale jednak - mimo nieczystych, acz prostych zagrać, ten sequel zbudował własną osobowość.
Co prawda od premiery 28 dni później nie minęło 28 lat, a 23, ale to i tak spory odstęp czasu. Na tyle spory, by wpisać sequel w aktualny trend tworzenia kontynuacji do serii na tyle zapomnianych, a jednocześnie wciąż silnie oddziałujących, by ponownie rozgrzać publikę nową odsłoną. Danny Boyle zaplanował ten powrót z przytupem. Ponownie zbratał się z Alexem Garlandem, scenarzystą oryginału, by razem z nim przygotować nie jeden eksperymentalny projekt, ale całą trylogię. Twórcy poszli tu trochę śladem Cichego miejsca, w którym podobne okoliczności fabularne rozwinięto do kilku filmów, a każdy jeden był gorszy od poprzedniego. Boyle na razie jednak nie wie, czy jemu także dane będzie powiedzieć „B”, tuż po tym, jak powiedział „A”. Zwłaszcza, że niejednokrotnie jego zapędy były gaszone.
28 lata później
23 lata później
Wszystko zależy od wyników finansowych 28 lat później. Film miał udaną promocję, intrygujący zwiastun i mocny plakat. Warto też pamiętać, że nie jest kosztowny — kręcono go na telefonie, dokładnie na sprzęcie Apple. W związku z tym raczej nie powinien mieć problemów z wyjściem na finansową prostą. Spływające zewsząd pozytywne recenzje, do których osobiście się przyłączam, na pewno również będą pomocne.
Cofnijmy się jednak do początku. 28 dni później z 2001 roku było uderzeniem, którego raczej nikt się nie spodziewał. Nakręcony za grosze, przy udziale szorstkich zdjęć kamery cyfrowej, eksploatował dość powszechne lęki kina postapokaliptycznego, ale zdołał nadać im zupełnie nowy wymiar. Gdy Cillian Murphy w otwierającej film scenie przemierza w szpitalnym ubraniu ulice opuszczonego Londynu, wiedzieliśmy, że nic wcześniej — ale i nic później— nie przeraziło w kinie tak bardzo jak głucha cisza otaczająca niegdyś pełną zgiełku przestrzeń. Lata później twórcy The Walking Dead złożyli hołd tej scenie, w analogiczny sposób otwierając serial i rozpoczynając przygodę bohatera, który po przebudzeniu zdaje sobie sprawę z tego, że zastał świat diametralnie inny od tego, który pamiętał. Później minęło jeszcze 28 tygodni, były plany, by minęły też miesiące, ale najwyraźniej widownia straciła kontakt z tymi historiami.
23 lata później, w 28 latach później, mamy już nieco inną rzeczywistość — nie tylko filmową. Sami uświadczyliśmy opustoszałych ulic. Kino postapokaliptyczne nie jest już dla nas tylko fantazją. Trudniej zatem o zaskoczenie. Boyle i Garland mieli zadanie trudne, ale to właśnie za sprawą pandemicznych okoliczności na nowo pojawiła się koniunktura na tego rodzaju wizje. Trzech rzeczy nie przestaniemy się bać nigdy: choroby, śmierci i końca świata. Tak się składa, że ta seria właśnie te lęki bierze na warsztat. Ale w trzecim filmie zaskakująco dużo jest też o… wychowaniu.
28 lata później
God of War spotyka The Last of Us
God of War spotyka The Last of Us. W jakim sensie? A w takim, że wykorzystano tu motyw ojcostwa. Główny bohater staje się przewodnikiem dla potomka — w przekraczaniu bezmiaru zła. Tuż po początkowym trzęsieniu ziemi szybko jednak następuje zwrot. Po swoich postrzyżynach młody chłopak postanawia sprzeciwić się ojcu. Za znamienny uznaję fakt, że scenarzyści tak szybko podkreślili upadek autorytetu ojca, który — zdradzając, kłamiąc i najwyraźniej coś ukrywając — staje się symbolem współczesnego postrzegania męskości, będącej w fazie rozliczeń.
GramTV przedstawia:
Co robi zatem chłopak, który przejmuje pałeczkę głównego bohatera? Kieruje się ku matce, bo ta — będąc w ciężkiej chorobie — najwyraźniej potrzebuje realnej pomocy. Chłopak przedziera się wraz z nią przez ląd nie po to, by udowodnić sobie chwałę, ale po to, by ratować życie. Zabawne jednak, że gdy idzie z ojcem, droga jest pełna niebezpieczeństw, natomiast już na etapie podróży z mamą — droga jakby się rozstępuje, niczym morze dla Mojżesza. To rzecz jasna uproszczenie.
Aaron Taylor-Johnson nie wychodzi tu na pierwszy plan — raczej pozostaje w cieniu, jakby czekał na swój moment. Choć ma warunki, by zdominować ekran, nie dowiemy się, czy naprawia błędy Kravena ani czy jest materiałem na nowego 007. Jego bohater został celowo wyciszony, niemal zakonserwowany — na później. Twórcy z pewnością nie powiedzieli w jego sprawie ostatniego słowa. Zostawia po sobie jednak znak — łuk, przedmiot o symbolicznym ciężarze. Nawet jeśli młody bohater odrzuca ojcowskie dziedzictwo, korzysta z jego lekcji. A łuk — pierwotny, brutalnie prosty i niezmiennie śmiercionośny — może znów odegrać rolę w świecie, który chyli się ku końcowi.
28 lata później
Gdzie ojciec, tam i łuk
Oczy są tutaj zwierciadłem – duszy i prawdy. To w nich widać, czy ktoś jest zarażony. W całym tym szaleństwie jest jedna postać, która zachowuje stoicyzm. Co ciekawe, osiąga to dzięki temu, że zdołała przyjrzeć się śmierci i ją zrozumieć. Ralph Fiennes gra postać przypominającą członka Konklawe – nie kardynała, ale wciąż pełnego gracji i opanowania. Wciela się w lekarza, czyli kogoś, kto daje nadzieję w tym chorym świecie. Paradoksalnie jednak jego rola nie polega na tym, by przypominać ludziom, jak utrzymać się przy życiu, lecz by przypomnieć im, że czas umrzeć.
28 lat później to opowieść raczej prosta, ale w sposób nietuzinkowy opowiedziana. Od samego początku najważniejszą rolę grają tu dynamiczne zdjęcia i jeszcze bardziej efektowny montaż. To, w jaki sposób twórcy bawią się obrazem, ma w sobie coś z wirtuozerii — ale takiej, w której bije poczucie pełnej kontroli. To, jak ten film wygląda, to jedno — ale jak brzmi, to drugie. Efekty dźwiękowe i przede wszystkim przepełniona mrokiem, elektroniczna muzyka (pisząc te słowa, słucham soundtracku z filmu — jest rewelacyjny) dokładają cegiełkę do tej dusznej atmosfery. Widok stojącego Alfa w oddali — bardzo złego i bardzo silnego zombie — to mała perełka, ale to, jakie dźwięki wydobywają się z lasu, to kolejna rzecz potęgująca doświadczenie.
Trudno się nie zaangażować. Film hipnotyzuje rytmem, osacza niepokojem, brutalnie wciąga w rzeczywistość pozbawioną złudzeń. A jednak — gdzieś wśród gruzu i krwi — tli się ślad człowieczeństwa, echo kultury, która nie zginęła całkiem. To kino totalne, bez filtra, bez kompromisów. Dla tych, którzy kochają postapokalipsę i rozumieją uczucie zbliżającego się końca, ten film działa jak gąbka — pochłania nas jak wodę.
28 lata później
Ta seria jeszcze nie umarła
Mam do niego jeden, podstawowy zarzut — za szybko się kończy. Czas płynie wartko, łatwo zapomnieć o jego upływie, film ogląda się z prawdziwą przyjemnością, więc pozostaje żal do twórców, że tak wyraźnie dali do zrozumienia, iż to dopiero część większej całości. To współczesna maniera — unika się postawienia kropki, bo wszędzie dostrzega się potencjał dalszej monetyzacji. Nie zmienia to jednak faktu, że powrót do świata 28 lat później w możliwym sequelu (czyli czwartym filmie) będzie z pewnością wyczekiwany.
28 lat później to powrót po latach tak udany, jak niespodziewany — nikt na niego nie stawiał, a jednak zaskakuje świeżością, porywa od pierwszych minut i zapiera dech. Film ma swoje uproszczenia, ale Danny Boyle prowadzi kamerę w taki sposób, że łatwo o nich zapomnieć i dać się porwać emocjom. Reżyser nie tylko unika oczywistych potknięć dzięki bezpiecznej formule, ale wręcz naprawia błędy poprzedników — jest tu zdecydowanie mniej zbędnych dialogów i rozwodnionej akcji, a więcej tego, za co najbardziej kochamy takie kino: silnych doznań i brutalnych przesłań. Zapewniam, że ten film będzie wymieniany w podsumowaniach tego roku, a już na pewno zagości na listach unikalnych filmów o zombie.
8,0
Nakręcony po latach sequel broni się na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim jednak zaskakuje dosadnością i bezkompromisowością przekazu. Nie dość, że unika ewidentnych błędów, to jeszcze naprawia potknięcia poprzednich filmów.
Plusy
Reżyserski powrót Danny’ego Boyle’a w formie – film jest prowadzony z energią i precyzją, które sprawiają, że uproszczenia nie rażą, a emocje dominują.
Świeżość mimo kontynuacji – zaskakująco mocny i oryginalny sequel, który nie powiela schematów, lecz wnosi nową jakość.
Silne emocje i brutalna szczerość – film bez filtrów, pełen intensywności, przemocy i głębokich przesłań, z klimatem totalnej beznadziei, ale i iskierką życia.
Minusy
Pewne uproszczenia fabularne – choć maskowane reżyserią, nadal obecne.
Postać Aarona Taylora-Johnsona – nie w pełni wykorzystana, potencjalnie zapowiedziana na później, ale obecnie „zahibernowana”.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!