The Smashing Machine - recenzja filmu o pionierach MMA

W teorii miała to być historia jednego człowieka. W praktyce to obraz o początkach MMA na światowych salonach i prawdopodobnie najlepsza rola The Rocka w jego filmowym dorobku

The Smashing Machine - recenzja filmu
The Smashing Machine - recenzja filmu

O Dwaynie „The Rock” Johnsonie można mówić wiele – od tego, że jest legendarnym zapaśnikiem WWE, po to, że pod względem aktorskim jest bardzo nierówny, zaliczając lepsze i gorsze występy. Film „The Smashing Machine” w reżyserii Benny'ego Safdiego („Nieoszlifowane diamenty”, „Dobry czas”) ma pokazać, że Johnson pasuje również do poważniejszych obrazów. Dlatego tym lepiej, iż trafiło na kino czysto sportowe i mocno minimalistyczne w swojej formule, co w teorii powinno pomóc w wyciągnięciu z “kamienia” tego, co aktorsko najlepsze.

„The Smashing Machine” bowiem to nie tylko film o jednym z pionierów MMA, jakim był Mark Kerr, ale również o nierównej walce z przeciwnościami stojącymi na drodze, podsycanymi nałogiem do środków przeciwbólowych, w trudnych dla ówczesnych gladiatorów czasach. A fakt, że leży on niesamowicie blisko filmu z 2009 pod tytułem “The Wrestler”, to działa tylko na jego korzyść.

Trudne początki pionierów Marka Kerra i Marka Colemana – o czym jest film „The Smashing Machine”?

The Smashing Machine - recenzja filmu
The Smashing Machine - recenzja filmu

Aby zrozumieć, o czym jest film „The Smashing Machine”, trzeba wrócić do zmierzchu lat 90. ubiegłego wieku. Powoli rozkręca się federacja Ultimate Fighting Championship, a w Japonii coraz odważniej działa federacja Pride FC. To czasy, w których walki MMA nadal uznawane są w wielu miejscach za nielegalne, a dość luźno spisane zasady sprawiają, że zdrowie zawodników jest wystawione na potężną próbę.

Mark Kerr (grany przez Dwayne’a Johnsona) to zawodnik Vale Tudo, który swój przydomek „The Smashing Machine” zdobył dzięki charakterystycznym sposobom rozbijania przeciwników przy pomocy uderzeń kolanami oraz głową, po to aby rozbijać ich skutecznie. W czasach, gdy dyscyplina jeszcze nie była uznawana w wielu miejscach za sport, zawodnicy na różne sposoby radzili sobie z problemami zdrowotnymi. W przypadku Kerra były to silne środki przeciwbólowe, które pozwalały mu nie tylko na regenerację, ale również wytrzymywanie dłuższych serii walk turniejowych.

The Smashing Machine - recenzja filmu
The Smashing Machine - recenzja filmu

To właśnie w tym momencie poznajemy głównego bohatera, który – wspierany przez swoją żonę Dawn Staples (Emily Blunt) oraz najlepszego przyjaciela Marka Colemana (Ryan Bader) – stawia czoła kolejnym przeciwnikom aż do walki z Igorem Vovchanchynem (Aleksander Usyk). Nie chodzi tu bowiem tylko o ewentualny stosunek wygranych do przegranych, ale również o umiejętność radzenia sobie z emocjami, kreowanie pewnej wizji niepokonanego, niepowstrzymanego wojownika. Pod tym względem „The Smashing Machine” jest obrazem, który prezentuje ewolucję Kerra – z bezdusznej maszyny do ubijania przeciwników w ringu w stronę momentami przewrażliwionego człowieka, który musi odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości nie tylko życiowej, ale i sportowej. Ta symbolika przemiany wewnętrznej głównego bohatera jest zauważalna ponadto.

Z drugiej strony dynamika relacji między Kerrem a Staples to pewnego rodzaju prezentacja tego, z czym często musieli się mierzyć zawodnicy w tamtych czasach: pozorne zrozumienie dla ich fachu oraz tego, z czym mierzą się, walcząc w ringu, a jednocześnie całkowity brak emocji odczuwany przez jego życiową partnerkę, bezdusznie sygnalizowany kilkoma słowami. W międzyczasie poznajemy też przeciwwagę w postaci życia rodzinnego Colemana oraz to, jak mocno środki przeciwbólowe wpływały na życie głównego bohatera.

Dlatego też „The Smashing Machine” w swoim minimalizmie pozwala zaprezentować tę ewolucję bez efektów specjalnych, momentami w sposób niezwykle surowy bez pięknych i spektakularnych ujęć, skupiając się na drodze Kerra, ale również bliskich, którzy w tej podróży mu towarzyszyli, niejako symbolicznie ukazując, że droga pionierów w świecie MMA nie była tak efektowna, jak niektórzy mogli sobie wyobrażać. Tym bardziej na szacunek zasługuje m.in. pojawienie się Basa Ruttena, który był trenerem Kerra w drodze do turnieju Pride GP 2000, co jedynie dodaje całości kolejną dawkę realizmu, nawet jeśli momentami za bardzo czuć „The Rocka” w filmowym Kerrze. W kwestii minimalizmu mamy podobną sytuację z muzyką, która nie dominuje obrazu, a jeśli dopełnia pewne sytuacje, to tylko po to, aby przypomnieć, w jakich latach ma on miejsce.

„The Smashing Machine” – bardzo dobry, choć nieidealny…

The Smashing Machine - recenzja filmu
The Smashing Machine - recenzja filmu

GramTV przedstawia:

… i właściwie mógłbym powiedzieć, że prawdopodobnie właśnie tak miało być.

„The Smashing Machine” to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów, jeśli nie najlepszy, w dorobku Dwayne’a Johnsona. Nawet jeśli momentami można mieć wrażenie, że w Marku Kerrze w przeróżnych dialogach czuć za bardzo „The Rocka”, to nie można mu odmówić zrozumienia roli, w którą się wcielił – faceta stwarzającego pozór maszyny do miażdżenia swoich przeciwników tylko po to, aby w domowym zaciszu szukać ucieczki przed tą drugą, emocjonalną stroną odgrywanego bohatera oraz problemami życia codziennego wojownika MMA.

Tutaj porównania do nagradzanego „The Wrestler” z 2009 roku nasuwają się same – od minimalizmu pod względem scenografii po liczbę aktorów biorących udział w przedsięwzięciu. Różnica jest jednak taka, że w przypadku filmu z Rourkiem tych psychologicznych aspektów związanych z rozterkami profesjonalnego zapaśnika było o wiele więcej, dzięki czemu zrozumienie postępowania głównego bohatera było o wiele łatwiejsze. Z kolei w przypadku „The Smashing Machine”, o ile zaznacza on najważniejsze wydarzenia w życiu Marka Kerra, to, nawet dostrzegając pewną symbolikę na przestrzeni filmu, można było pewne wątki nieco mocniej uwypuklić i sprawić, aby obraz był jeszcze bardziej personalny. Być może to zasługa faktu, iż od pewnego momentu film szeroko prezentuje drogę bohaterów do momentu kulminacyjnego. Nadal jednak ta chęć ukazania realiów fachu w połączeniu z prawdziwymi federacjami czy postaciami sprawia, iż ogląda się to wszystko z ciekawością.

Nie zmienia to faktu, że od strony prezentacji pewnego „dzikiego zachodu” – w czasach, gdy mieszane sztuki walki były w wielu miejscach zwyczajnie nielegalne – film ten może posłużyć za inspirację do poznania początków tej dyscypliny, a zwłaszcza tego, jak wyglądały legendarne turnieje federacji Pride FC, dzięki którym wyrosły takie nazwiska jak Mirko Cro Cop, Fedor Emelianenko, Wanderlei Silva czy Alistair Overeem. Co prawda można byłoby się zastanowić, na ile Ryan Bader przypomina Marka Colemana, ale doceniam nawet to, że w trakcie tego jednego legendarnego momentu podczas Pride GP 2000 zaliczył podobny „upadek” na linach, a całości dopełnia pojawienie się ówczesnego szefa organizacji, Nobuyukiego Sakakibary. Zresztą cały ten turniej można obejrzeć również na YouTube, do czego zachęcam.

Tutaj małe wtrącenie – ten wątek o „wyższym szefostwie” w trakcie rozmowy Kerra z Japończykami rozumiem aż za dobrze, a jeśli ktoś pamięta problemy Pride, to już wie o kim mowa.

Koniec końców fani MMA zapewne docenią to, że Benny Safdie mocno przyłożył się nie tylko do odwzorowania czasów, w których ma miejsce akcja filmu, ale również do odwzorowania samego legendarnego już turnieju wagi ciężkiej w japońskiej organizacji.

I właśnie pod tym względem jest to naprawdę solidne kino, choć dalekie od rozrywkowego. Czyli tak, jak być właśnie powinno.

7,0
Zdecydowanie najlepsza rola Dwayne'a Johnsona - dla fanów MMA i nie tylko.
Plusy
  • Świetne oddanie sytuacji MMA pod koniec lat 90-tych - postawienie na prawdziwe federacje, miejsca, bohaterów.
  • Minimalizm na wielu płaszczyznach, który sprawia, że historia staje się o wiele bardziej intymnym doświadczeniem.
  • Najlepsza rola The Rocka, świetna Emily Blunt oraz zaskakująco dobry Ryan Bader w roli Marka Colemana.
  • Bas Rutten, który odgrywa rolę... siebie w tamtych czasach.
Minusy
  • Mimo wszystko spłycenie wątku uzależnienia głównego bohatera.
  • Od pewnego momentu z mocno personalnej historii stawia na szerszą perspektywę wydarzeń.
  • Momentami w Marku Kerrze jest za dużo "The Rocka".
  • Zabrakło... jednego momentu, który mógłby bardzo dobrze podsumować relację Kerra z Colemanem.
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!