Przejęcie przez Amazon MGM praw do serii o Jamesie Bondzie to bez wątpienia nowy rozdział w historii jednej z najdłuższych serii filmowych w dziejach kina. Ale czy to szansa na odświeżenie marki, czy może początek jej końca?
To nie była nagła wiadomość. Raczej powolne, bolesne przeciąganie liny i wynik długotrwałej perturbacji. Przez ostatnie miesiące producenci związani z marką James Bond nie mogli się ze sobą dogadać. Michael G. Wilson i Barbara Broccoli – strażniczka dziedzictwa agenta 007 – byli na tyle nieugięci, że Amazon nie zdołał przeforsować swoich pomysłów. Sama Broccoli nie kryła rozczarowania. Miała podobno nazwać ludzi z Amazon MGM „pieprzonymi idiotami”, zarzucając im ignorancję i brak zrozumienia dla specyfiki serii. Krążyły historie, że niektórzy z nowych producentów nie znali nawet filmów z Rogerem Moorem, ale i tak proponowali Broccoli stworzenie rozbudowanego uniwersum, wspieranego serialami. Patrzyli na Bonda przez pryzmat marketingu, a nie dziedzictwa. I gdy wydawało się, że ta niemoc sprawi, że z perspektywą nowego filmu o agencie jej królewskiej mości musimy się pożegnać, nastąpił przełom. Broccoli może i miała wątpliwości, ale pod naporem Jeffa Bezosa i za sprawą imponującego czeku – ustąpiła.
Choć Amazon wydaje się być szansą dla marki, paradoksalnie wydaje się być też dla niej zagrożeniem. Przypomnijmy, że znajduje się ona teraz w rękach magnata, który sam mógłby być przeciwnikiem Bonda. Przypomnijmy, że Jeff Bezos to miliarder, którego najwyraźniej bawi poszerzanie strefy swoich wpływów. Walczy z klimatem, dotuje badania nad długowiecznością, lata w kosmos, kupuje „The Washington Post” i zmienia redakcyjny kurs gazety. Bo może. To właśnie jego zaangażowanie – według plotek – bezpośrednio przyczyniło się do odsunięcia Barbary Broccoli. Chciał, by Bond był nowoczesny, opłacalny i rozwojowy, więc z entuzjazmem zwrócił się w mediach społecznościowych do swoich fanów, by to oni wybrali nowego Bonda. A przecież Bond przez lata walczył właśnie z takimi – z bogatymi szaleńcami, chcącymi kontrolować świat, nieznającymi żadnych granic. To symboliczne. I niepokojące.
Sean Connery jako James Bond
Gwiezdne ostrzeżenie
Wielkie marki filmowe były już przejmowane i znamy tego konsekwencje. Wystarczy przypomnieć sobie, co stało się z inną legendą popkultury, kiedy trafiła w ręce korporacji – z Gwiezdnymi wojnami. Disney przejął markę za miliardy dolarów i dosłownie zasypał nas nową trylogią, spin-offami, serialami, animacjami i długofalowymi planami marketingowymi. Dziś Gwiezdne wojny otrzymujemy przy niemal każdym otwarciu lodówki. Owszem, coś się udało, a serial Andor jest tego najlepszym przykładem, ale wiele produkcji nie wytrzymało ciężaru dziedzictwa George’a Lucasa, nie wpasowało się w mitologię. „Skywalker. Odrodzenie” to przykład tego, jak można próbować zadowolić wszystkich i nikogo zarazem. Saga, która kiedyś była mitem pokoleniowym, dziś rozmywa się w nadprodukcji. Najwyraźniej kolejne filmy nie budzą już takiego entuzjazmu nie tylko wśród fanów, ale i samych gwiazd kina – jest problem z obsadzeniem nowego filmu, w którym nikt nie chce grać. Czy z Bondem pod sztandarem Amazon MGM może być podobnie?
Amazon pokazał już, jak potrafi „zadbać” o dziedzictwo. Choć akurat nie mówię teraz za siebie, tylko raczej w imieniu fanów, bo mnie Pierścienie Władzy niczym nie obraziły, to jednak rozumiem, że zostało tu popełnionych kilka zasadniczych błędów. Serial Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy miał być największym wydarzeniem w świecie Śródziemia od czasu zakończenia trylogii Hobbit w 2014. Obietnice były spore – to miało być kolejne wejście do fascynującego świata fantasty znanego z książek, przy udziale ogromnego budżetu i idącego za tym rozmachu. Serial-marzenie i samograj jednocześnie. Z czasem okazało się jednak, że Amazon nie ma prawa do całego uniwersum w sensie stricte, tylko do jego elementów (dokładniej mówiąc, kupili możliwość grzebania w drugiej Erze Śródziemia), co zawężało pole manewru. Jakkolwiek dobrze ogląda się to w oderwaniu od tolkienowskich porównań, tak trudno nie dostrzec, że scenarzyści mocno się gimnastykują, by nie wejść w pewne obszary z impetem, bo albo tego nie mogą, albo wolą rozwijać to na tyle powoli, by starczyło pomysłów na kilka sezonów. Otrzymaliśmy więc półprodukt, który wizualnie przypomina reklamę biżuterii, ale brakuje mu duszy. Ładny, pompatyczny, nieco przegadany, trochę teatralny i bezpieczny. To cechy nowego Bonda?
Roger Moore jako James Bond
Gdyby to był tylko film…
Aby lepiej zrozumieć, gdzie jesteśmy dziś jako widzowie, warto przypomnieć, skąd przyszliśmy. Bond też ma swoją mitologię. Odwołam się tu do spostrzeżeń Andrzeja Kołodyńskiego z artykułu opublikowanego w miesięczniku „Kino”. Cofnijmy się nieco w czasie. W 1961 roku na scenę wkroczyli Harry Saltzman i Albert „Cubby” Broccoli (ojciec Barbary). Założyli w Londynie EON Productions i wykupili prawa do ekranizacji książek Iana Fleminga (co ciekawe, z wyjątkiem Casino Royale), które stały się popularne w latach 50. Ich pierwszym wyborem filmowym był „Doktor No”, choć nie była to chronologicznie pierwsza powieść. Film zdołał jednak wprowadzić na ekrany nowy typ bohatera – brutalnego, ale eleganckiego, cynicznego, a jednocześnie nieodparcie magnetycznego, wewnętrznie pokiereszowanego, ale jednocześnie bijącego blaskiem pewności i siły. Sean Connery, początkowo nieakceptowany przez samego Fleminga (ten widział w tej roli Davida Nivena), stał się ikoną roli. Skończyło się na tym, że Fleming, w geście uznania wobec Connery'ego, dopisał swemu bohaterowi szkockie pochodzenie.
Fleming stworzył Bonda jako archetyp: mężczyznę silnego, opanowanego, ubranego w idealnie skrojony garnitur, który zawsze wygrywa i zawsze wie, co powiedzieć. Brutalność mieszała się z wyrafinowaniem, seksizm z klasą, a styl – z przemocą. Taki Bond trafiał do wyobraźni czytelników i widzów. Co ważne – był figurą równie silnie oddziałującą na mężczyzn, co na kobiety. Ci pierwsi widzieli w nim wzór odwagi, niezłomności, te drugie – obiekt westchnień i źródło stabilności. Figura przemawiała też do mojej wyobraźni, czego nie ukrywam. Wielokrotnie, oglądając filmy o Bondzie, w myślach wyobrażałem sobie siebie w jego skórze. U boku pięknej kobiety, w Astonie Martinie, z idealnie ułożoną fryzurą, skrojoną marynarką i gotową ripostą. Marzyłem, bo temu właśnie służyły te historie. Ale też wiedziałem, że Bond był symbolem czegoś więcej – bezpieczeństwa. Tego, że nawet jeśli świat płonie, to ktoś taki jak on pojawia się niczym deus ex machina, by rzucić wyzwanie złu i ugasić pożar z nonszalancją i opanowaniem.
Pierce Brosnan jako James Bond
Współczesny Bond, czyli kłopotliwa męskość
Idąc na seans Bonda, wiemy, co dostaniemy — i w tym tkwi siła tej serii. Przygotowując się do napisania tego artykułu, zrobiłem sobie powtórkę z Doktora No i muszę przyznać, że poczułem się trochę tak, jakbym połknął całą tę serię w pigułce. Umberto Eco, wybitny znawca popkultury i pisarz, zauważył, że każda część przygód agenta 007 działa według niemal identycznego schematu, tworząc narracyjną maszynę o określonym rytmie. Próby modyfikacji tej struktury są nieuniknione, ale muszą być ostrożne. Zmiany? Tak, ale tylko w ramach konwencji. Nowy aktor w tym samym smokingu. Mniej uprzedmiotowiona partnerka, ale nadal pozostająca w tle. Bond pozostaje Bondem, bo tego oczekujemy. Archetypy trwają w kulturowym kontinuum właśnie dlatego, że pozostają u swego źródła niezmienne. Próby ich głębokiej dekonstrukcji kończą się zwykle fiaskiem. Nie zmienia się kształtu znaku stopu — podobnie nie projektuje się na nowo Bonda. Bo Bond to figura skupiająca określone cechy i przesłania. Nie warto jej urealniać za wszelką cenę.
GramTV przedstawia:
Nie każdemu jednak to odpowiada, nie każdy utożsamia się ze znaczeniem, jakie Bond odzwierciedla. Helen Mirren, brytyjska nestorka kina, dała swego czasu do zrozumienia, że nigdy nie przepadała za Jamesem Bondem. Co ciekawe, także po stronie mężczyzn, nawet tych tryskających testosteronem, znajdą się dziś przeciwnicy agenta 007. Alan Ritchson, popularny aktor grający Jacka Reachera, również krytycznie odnosił się do roli, którą w medialnym szumie wielokrotnie mu przypisywano. Mizogin, toksyczny samiec, relikt — to etykiety, które przylepia się dziś Bondowi. Cóż, trudno powiedzieć, że całkiem niesłusznie, bo warto pamiętać, że sam Ian Fleming nie krył się ze swoim szowinizmem. Trzeba jednak pamiętać, że ta postać powstała w zupełnie innym kontekście kulturowym. Bond nigdy nie był everymanem, choć jego nazwisko z założenia miało brzmieć prosto i dźwięcznie. To raczej mit — a Bondowi bliżej do półboga, niosącego opowieść, w której mieszają się brutalność, mistyfikacja, siła, spryt, sprawczość i dobro.
Ten symbol dominacji nierzadko wymagał przyjęcia niejednoznacznych moralnie postaw. Czy nowy Bond wciąż mógłby tak agresywnie zachowywać się wobec kobiet? Nie, bo nie musi i raczej nie jest to już modne. Ale czy powinien zamienić się w wyciszonego mnicha w smokingu, podchodzącego do przeciwników z wyrozumiałością? To również nie zadziała. Daniel Craig zagrał najbardziej ludzkiego 007 — pełnego emocji, ran, wątpliwości. I choć wielu chwali tę przemianę, podobny eksperyment w W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości zakończył się komercyjną klęską. Bond potrzebuje ironii, przekory i odrobiny przesady. Kim będzie, jeśli mu to odbierzemy?
Daniel Craig jako James Bond
Kto teraz założy garnitur?
Sean Connery, George Lazenby, Roger Moore, Timothy Dalton, Pierce Brosnan, Daniel Craig. Sześciu aktorów, sześć różnych interpretacji tej samej postaci. Inne twarze, ten sam konstrukt. Kto następny? Przejęcie praw do marki przez Amazona zapewne przyspieszy proces castingu. Plotki już krążą — o aktorach (wśród przewijających się nazwisk m.in. Aaron Taylor-Johnson, Henry Cavill, Josh O’Connor, Paul Mescal, Jonathan Bailey, Nicholas Hoult, Theo James i kilku innych), o reżyserach (wymienia się m.in. Alfonso Cuaróna, który ponoć otrzymał już ofertę), o rozwoju marki w różnych kierunkach. Zapewne cały ten rok upłynie pod znakiem wielu informacji w tej sprawie. Amazon chce regularności, seriali, spin-offów — miało to być ponoć jedną z głównych kości niezgody w relacjach z Broccoli i Wilsonem. Bond zawsze był franczyzą, ale przede wszystkim był wydarzeniem. Jeśli stanie się kolejnym serialowym uniwersum, bardzo możliwe, że straci swoją wyjątkowość. Bond to nie Marvel, z szeroką bazą komiksów. To nie jest postać do rozwijania w pięciu kierunkach naraz. To bohater, którego najlepiej prowadzi jeden twórca z jasną wizją.
W kolejce czeka teraz 26. film. Ostatni, Nie czas umierać, miał premierę w 2021 roku i zamykał zgrabną klamrą pięć widowisk z Danielem Craigiem. Dotychczas Bondy wychodziły z dużą regularnością; najdłuższa przerwa trwała sześć lat, a jej owocem było GoldenEye. Życzyłbym sobie dwóch rzeczy: by kolejna przerwa nie trwała dłużej niż sześć lat (co oznaczałoby premierę nowego filmu w 2027 roku, choć na razie się na to nie zanosi) oraz by nowe otwarcie było równie znaczące, przełomowe jak GoldenEye czy Casino Royale.
By udało się pogodzić nowe ze starym, postęp z konserwatyzmem.By nowy Bond znów nas połączył. Może dziś trudniej niż kiedykolwiek sprostać wyzwaniu opowiedzenia o nim bez wzbudzania kontrowersji, ale wierzę, że w obecnych zawirowaniach dziejowych potrzebujemy tej postaci jak nigdy dotąd.
Właścicielka praw do Bonda nazwała ich pieprzonymi idiotami i oddała je tylko dlatego że zapłacili jakąś zawrotną sumę.
Oczywiście że to spieprzą bo w relacjach biznesowych Amazon naprawdę musiał ryć dno nosem ze swoimi pomysłami żeby ich tak otwarcie nazwała.
Hagan
Gramowicz
28/04/2025 11:28
Piwon napisał:
Nie ma żadnej gwaranci, że linia, którą podążały filmy z Craigiem, będzie kontynuowana. Spodziewam się raczej nowego otwarcia. Pytanie, na ile będzie rewolucyjne, a na ile bezpieczne.
Biorąc pod uwagę jak skończył się ostatni film z Craigiem, to nowe otwarcie jest pewne. Zmienić się powinien nie tylko Bond, ale też Q i Moneypenny, choć chciałbym aby Fiennes został jako M. Dobrze byłoby jakby agencja wróciła do starej siedziby, nie powinno się uwzględniać jej wysadzenia w "Spectre". A główna rola? Moim zdaniem nie powinna trafić do aktora któy jest supergwiazdą jak Cavill, pamiętajmy że Bonda zawsze grywali mniej znani aktorzy i dopiero ta rola była dla nich trampoliną do sławy. Aaron Taylor Johnson to dobry wybór, ale dla mnie ideałem byłby Richard Madden, znany z roli Robba Starka w GoT.
Już w "No Time To Die" mieliśmy przedsmak tego co nas czeka, a dalej może być tylko gorzej. Była tam przecież nowa agentka mająca odziedziczyć numer 007 dodana tylko na potrzeby DEI. Czy jeden z najlepszych wywiadów na świecie, czyli brytyjski, zatrudniłby imigrantkę albo potomkinię imigrantów na tak odpowiedzialnej posadzie jak tajny agent? To tak jakby w Polsce zatrudnić Ukraińców w naszej Policji.
Nie ma żadnej gwaranci, że linia, którą podążały filmy z Craigiem, będzie kontynuowana. Spodziewam się raczej nowego otwarcia. Pytanie, na ile będzie rewolucyjne, a na ile bezpieczne.