Żarty na bok. Na warsztat wzięto poważną wizję o długiej i ważnej historii w popkulturze. Wydano na to pieniądze, zaangażowano aktorów, zatrudniono reżysera. I choć o filmie najlepiej mówią jego oceny, niech ten tekst będzie karkołomną próbą zrozumienia, co tu właściwie poszło nie tak — i dlaczego aż tyle.
W serialu Studio, tegorocznym hicie Apple TV+, Ice Cube pojawia się we własnej osobie i zostaje namówiony przez bohaterów do użyczenia głosu pewnej postaci w kuriozalnym projekcie filmowym. Początkowo entuzjastycznie nastawiony, z czasem zaczyna rozumieć, że producenci nie mają spójnej wizji, a cały pomysł balansuje na granicy żenady. W końcu rezygnuje z udziału w sposób ostentacyjny. Już wiecie, do czego zmierzam. Bo wychodzi na to, że w fikcyjnej rzeczywistości serialu Ice Cube jest znacznie bardziej rozważny niż w prawdziwym życiu. Dostępna na Amazon Prime Video Wojna światów z jego udziałem to realizacja wszystkich obaw, które miała jego postać w Studiu.
Wojna światów
H.G. Wells w grobie się przewraca
Jestem sympatykiem literatury H. G. Wellsa. Kto jak kto, ale on był jednym z największych wizjonerów, absolutnie topowym nazwiskiem w historii science fiction. To on pofantazjował o podróży w czasie, wymyślając wehikuł. To jego bohater stał się niewidzialny, a inny odwiedził wyspę szalonego doktora Moreau. I to w końcu on wyobraził sobie, że jeśli gdzieś w kosmosie istnieje inteligentne życie, to wcale nie musi mieć wobec nas dobrych intencji. Na tym negatywizmie — na założeniu, że „oni” mogą być groźni — zbudowano później całe pokolenia fantastyki naukowej. Dzięki niemu dziś UFO fascynuje, ale także niepokoi.
Adaptacji Wojny światów było rzecz jasna kilka, ale kino zapamiętało przede wszystkim dwie. W 1953 roku Byron Haskin wykorzystał ją do wzniecenia lęku przed konfliktem nuklearnym — film zdobył Oscara za efekty specjalne i przetarł szlak hollywoodzkim widowiskom o inwazjach z kosmosu, rozkręcając modę na gatunek. Ponad pół wieku później, w 2005 roku, temat podjął Steven Spielberg, tym razem w duchu spektakularnego kina rozrywkowego, z Tomem Cruise’em w roli głównej. Film będący niejako odwróconą wersją Bliskich spotkań trzeciego stopnia, bo tym razem kosmici stanowią problem, a nie szansę, zarobił wtedy ponad 600 milionów dolarów.
Sam pomysł obcej inwazji na Ziemię okazał się wyjątkowo wdzięczny i uniwersalny – do tego stopnia, że niektóre produkcje, jak choćby Dzień Niepodległości, nie adaptowały bezpośrednio powieści Wellsa, lecz czerpały z niej ducha i motyw inwazji jako punkt wyjścia.
Wojna światów
Wow, czyli Eva Longoria nadziwić się nie może
Aż w końcu na scenę wkroczyli Universal Studios wspólnie z Amazonem – tyle że zamiast świeżego spojrzenia, przynieśli produkcję niskobudżetową, która z klasykiem Wellsa ma wspólnego tylko tytuł. To bardziej telewizyjna imitacja niż adaptacja, żerująca na ogranych schematach inwazji z kosmosu. Zamiast niepokoju i wielkich idei – mamy krzykliwą stylizację i próbę szokowania na siłę, choć w gruncie rzeczy nic tu nie zaskakuje.
W jednej ze scen nowej Wojny światów Eva Longoria zbliża się do tajemniczego obiektu i mówi krótkie, acz wymowne „wow”. To zarazem jej najmądrzejsza kwestia w całym filmie. My, widzowie, też powiemy „wow”, ale raczej to wyrażające niedowierzanie: jakim cudem coś tak złego w ogóle powstało? A jeszcze większą zagadką jest to, jak udało mu się wzbudzić tak wielkie zainteresowanie. Na pierwsze pytanie mam odpowiedź. Drugie – domyślam się tylko częściowo.
We wrześniu 2020 roku, w trakcie pandemii, Ice Cube dołączył do obsady niezapowiedzianego jeszcze projektu Timura Bekmambetova – kazachskiego reżysera, który wcześniej dał nam Wanted – Ścigani z Angeliną Jolie i kilka innych akcyjniaków. Za reżyserię odpowiada Rich Lee, scenariusz napisał Kenneth A. Golde. Pieniądze wyłożyło Universal Pictures. Potem do obsady dołączyła Eva Longoria. Studio zainteresowało się projektem głównie ze względu na technologię screenlife, pozwalającą kręcić „dużo za mniej” – czyli filmy o wyglądzie wysokobudżetowych widowisk, ale z kosztami thrillera kręconego na Zoomie. W pandemii brzmiało to jak złoto.
Wojna światów
Postpandemiczna czkawka
Film miał być współczesną wersją powieści Wellsa. Pomysł? Pokazać inwazję obcych z perspektywy ekranów: smartfonów, komputerów, tabletów. Czyli tak, jakbyśmy naprawdę jej doświadczali. Nawiązano przy tym do słynnego radiowego słuchowiska Orsona Wellsa, które ponoć wywołało panikę — wtedy medium była fala radiowa, dziś ekran telefonu. I faktycznie, ten koncept — w teorii — miał potencjał. Zdumiewa mnie tylko, że nikomu nie zapaliła się czerwona lampka, gdy zaczęto zamieniać pomysł w film.
GramTV przedstawia:
Powiedzmy to sobie wprost: nowa Wojna światów, przy całej swojej inscenizacyjnej skromności, jest zaprzeczeniem tego, czym powinno być kino science fiction tej skali. Coś, co mogło poruszyć wyobraźnię, stało się powodem do drwin — bo ważniejsze od sensu okazało się cięcie kosztów. Problem w tym, że to kompletnie nie działa. Film trwa zaledwie półtorej godziny, a napięcia jest tu tyle, co nic. Bohater, obserwujący wydarzenia zza ekranu, nie buduje emocji – a my, widzowie, tym bardziej. Dystans między nim a nami tylko rośnie. Jeszcze dalej jest nam zresztą do innych postaci.
Owszem, da się przykuć uwagę widza jednym miejscem akcji. Telefon z Colinem Farrellem robił to całkiem sprawnie, podobnie Winni z Gyllenhaalem. Ale warunek jest jeden: musimy przejąć się bohaterem. A tu nie dość, że zblazowany Ice Cube odcina kupony od kariery i nie zachęca do wejścia z nim w relację, to jeszcze fabuła jest boleśnie przewidywalna. I to nawet dla tych, którzy książki nie czytali, ale mają za sobą podstawową edukację.
Science fiction zjada swój ogon
Przyznaje: pierwsze pięć, dziesięć minut oglądałem z zaciekawieniem. Pomyślałem: może podejdą do tematu inaczej? Może zamiast obcych będzie o inwigilacji, o ludziach kontra ludzie, o ekspercie cyberbezpieczeństwa walczącym z hakerami? Przez moment było to możliwe. Ale potem Eva Longoria mówi „wow”, spadają pioruny, wychodzą maszyny kroczące i rozlega się charakterystyczny dźwięk. I wszystko staje się jasne: science fiction znów zjada własny ogon.
Ten film to mem – i to zarówno w zamyśle, jak i realizacji. Trudno uwierzyć, że ktoś serio uznał, że patrzenie, jak Ice Cube z kamienną twarzą klika w filmiki na ekranie komputera, zbuduje jakiekolwiek napięcie. W najlepszym razie nadawałoby się to na teledysk. Może krótki spot reklamowy. Ale nie na pełnoprawny film. A jednak – powstał. I to w dodatku reklamowy, w najczystszej postaci: półtorej godziny lokowania marek, z logotypami Facebooka, YouTube’a, Windowsa czy Amazona świecącymi z ekranu z takim zapałem, jakby producenci zapomnieli, że z tego łatwo może wyjść… antyreklama.
Montażyści dwoją się i troją, żeby nadać temu statycznemu widowisku pozory dynamiki. Ciągłe zmiany "planów" – czyli przełączanie się między oknem rozmowy a oknem kamery – to jedyne, co się tu rusza. Ice Cube porusza się w tej przestrzeni, a my razem z nim, ale raczej z politowaniem niż zaangażowaniem. Kiedyś były found footage, dziś mamy screenlife. Ten nurt spopularyzował zresztą sam Timur Bekmambetov, który wyprodukował m.in. Koniec przyjaźni z 2014 roku. Ten film zdołał jednak wzbudzić jakieś zainteresowanie.
Film z 0% pozytywnych recenzji
Rzadko wystawiam oceny 2/10, bo też rzadko oglądam filmy, które z założenia wyglądają na wpadki. Ale pamiętam, że podobne rozczarowanie odczułem przy Skyline z 2010. Pamiętacie jeszcze tego potworka? Też parafraza Wojny światów. Wniosek? Sam pomysł inwazji to za mało, wbrew płonnym nadziejom producentów. Zwłaszcza gdy bierze się za niego twórca pozbawiony wyobraźni – a Rich Lee, jak widać, do takich należy. Jego Wojna światów należy mylić z kameralnym sci-fi, opartym na błyskotliwej idei, które trzyma nas w napięciu. To kartonowa atrapa filmu, parodia gatunku.
Na koniec warto wspomnieć o tym, co dzieje się wokół tej produkcji. Film cieszy się ogromną popularnością, nawet pomimo tego, że na Rotten Tomatoes przez długi czas miał 0% pozytywnych recenzji. W Polsce przez kilka dni był numerem jeden na Prime Video. W 38 krajach znalazł się w czołówce list najchętniej oglądanych tytułów. Konwencja screenlife + znany tytuł + temat inwigilacji = viral. Ale to właśnie przykład na słabość współczesnych mediów strumieniowych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wydałby złotówki na bilet do kina na coś takiego. Ale w domowym zaciszu? Czemu nie. Kliknięcie “play” krzywdy nie czyni.
2,0
Ice Cube miał nosa w serialu Studio – szkoda, że nie użył go przed wejściem na plan tej "nowoczesnej" Wojny światów.
Plusy
Montażyści robią co mogą, by nadać tej statycznej historii nieco dynamizmu
Koncept miał potencjał, ale tylko na papierze
Minusy
Pretensjonalna i puste wykorzystanie stylistyki screenlife
Brak napięcia i jakiejkolwiek dramaturgii
Zbyt dosłowne odwołania do współczesnych technologii