Wielki marsz – recenzja filmu. Aż nogi bolą

Radosław Krajewski
2025/09/19 20:00
1
0

Oczekiwana ekranizacja powieści Stephena Kinga zadebiutowała w kinach. Oceniamy, czy to pogromca Igrzysk śmierci.

Marsz śmierci

Na długo przed tym, zanim Suzanne Collins napisała pierwszą część Igrzysk śmierci, a Koushun Takami wydał Battle Royale, to Stephen King był prekursorem tworzenia historii o śmiertelnie niebezpiecznych zawodach, w których przegrana uczestników oznacza również ich śmierć. Aż dziwne, że w natłoku tylu adaptacji książek Kinga, nikt wcześniej nie zekranizował właśnie Wielkiego marszu. Szczególnie w latach 80. lub 90., kiedy to nie było konkurencji w postaci wspomnianych wcześniej naśladowców. Błąd ten naprawił dopiero Francis Lawrence, czyli reżyser związany z sagą Igrzysk śmierci, który podjął się zadania przedstawienia długiego marszu grupy młodych mężczyzn, którzy w imię wyższego celu ryzykują swoje życie, aby nie tylko wygrać nagrodę, ale również stać się bohaterami całej Ameryki. I chociaż dzisiaj ta historia nie robi już tak wielkiego wrażenia, to ma kilka asów w rękawie, aby utrzymać uwagę widzów do końca.

Wielki marsz
Wielki marsz

Koncepcja Wielkiego marszu jest banalnie prosta. Ameryka stała się państwem totalitarnym, gdzie za powielanie treści słynnych myślicieli, takich jak Søren Kierkegaard, czy Alexandre Dumas, można zginąć na oczach własnej rodziny, nie doczekując się żadnego, nawet niesprawiedliwego procesu w sądzie. Bolączką na wszystkie społeczne problemy, w tym z rosnącą prokrastynacją wśród robotników, jest organizowanie co roku Wielkiego marszu, w którym udział bierze pięćdziesięciu młodych mężczyzn ze wszystkich stanów, rywalizując ze sobą o wielką nagrodę. Lud otrzymuje krwawe igrzyska, zaś uczestnicy szansę na spełnienie największego marzenia i wzbogacenia się. Pieczę nad turniejem prowadzi bezwzględny Major (Mark Hamill), który wydaje ostrzeżenia każdemu, kto złamie regulamin. Uczestnicy muszą bez celu maszerować przed siebie z prędkością 5 km/h, a każde zwolnienie tempa lub zatrzymanie się grozi upomnieniem. Wystarczą trzy, aby skończyć zawody i tym samym zakończyć swój żywot. Dla Raymonda „Raya” Garraty’ego (Cooper Hoffman) to niepowtarzalna okazja, aby wypełnić swoją własną obietnicę. Podczas marszu zaprzyjaźnia się z Peterem McVriesem (David Jonsson), Arthurem Bakerem (Tut Nyuot) oraz Hankiem Olsonem (Ben Wang). Muszą jednak uważać na niektórych uczestników, w tym wytrenowanego Billy’ego Stebbinsa (Garrett Wareing), czy nieobliczalnego Gary’ego Barkovitcha (Charlie Plummer), którzy stają się ich najpoważniejszymi rywalami.

W przeciwieństwie do Igrzysk śmierci w Wielkim marszu nikt nie zmusił uczestników do wzięcia udziału w krwawych rozgrywkach. Zresztą sam Ray tłumaczy swoim kolegom, że chociaż nie ma żadnego odgórnego przymusu, to i tak wszyscy młodzi mężczyźni wysyłają swoje zgłoszenie. Ten jeden dialog najlepiej podkreśla opresyjny system, który rządzi tą fikcyjną Ameryką, w której mężczyźni czują, że muszą wypełnić swoją powinność, tym samym nie narażając się na społeczny ostracyzm. Garraty dochodzi do jednego słusznego wniosku, że chociaż wszyscy dobrowolnie zgłosili się do Wielkiego marszu, to przez panujące warunki, w rzeczywistości nikt nie chciał wziąć udziału w zawodach. To prosta, ale skuteczna metafora toksycznego maczyzmu, kultury niewłaściwego maskulinizm, gdzie faceci wykorzystywani są do wyższych idei, jednocześnie sprowadzając ich do jak najbardziej prymitywnej roli, czyli współzawodników.

Wielki marsz
Wielki marsz

Ale Wielki marsz nie przesadza z tą alegorią, nie próbując na siłę wpasować ją do współczesnego świata. Francis Lawrence trzyma w ryzach tę historię, choć miejscami staje się ona zbyt sterylna i przez to bezbarwna. Głównie przez kurczowe trzymanie się wątków dwóch głównych bohaterów, czyli Raya i Petera, przez co tracą na tym pozostałe postacie i konteksty, które oni mogliby wprowadzić. Film nieśmiało podrzuca inne wątki, jak chociażby niewydolności psychicznej, która jest jeszcze większym przeciwnikiem dla uczestników niż fizyczne problemy, ale zdecydowanie można było to nie tylko opowiedzieć z większą emocjonalną głębią, ale również pokazać w dosadniejszy sposób. Zresztą Wielki marsz w zasadzie mógłby być jeszcze bardziej brutalny i wyniszczający, a niestety miejscami twórcy dociskają hamulec, jakby bali się, że widz może nie uciągnąć aż takiej dawki rozpaczy bohaterów.

Braterstwo

Nie do końca wykorzystano również potencjał drzemiący w relacji Raya i Petera. Głównie przez zbyt idealnego McVriesema, który co prawda czasami potrafi zażartować ze swoich kolegów, ale jest niesamowicie praworządnym przyjacielem, który chroni swoją grupę, a do tego wydaje się, że w ogóle się nie męczy, nawet po kilku dniach marszu. Co prawda sam Peter opowiada swoją historię z przeszłości, więc łatwo zrozumieć jego nastawienie, ale zabrakło w tej postaci nieco więcej odcieni, aby stał się bardziej ludzki, a nie jedynie głosem rozsądku i najzagorzalszym kibicem innych uczestników. Cierpi na tym relacja z Rayem, która od początku jest pełna serdeczności, zaufania i braterstwa i do końca filmu nie rozwija się w żadną ciekawą stronę. Na tę dwójkę bohaterów patrzy się naprawdę dobrze, a ich wspólne losy potrafią być emocjonujące, ale zabrakło większego zniuansowania, aby wypadło to ciekawiej i kibicowanie tej dwójce było do samego końca pełne napięcia.

Wielki marsz
Wielki marsz

GramTV przedstawia:

Nie wiem, czy wybór Lawrence akurat do tej produkcji był właściwy. Specjalista od Igrzysk śmierci powinien lepiej poradzić sobie z opowiedzeniem tej historii, aby stała się bardziej pasjonująca, poruszająca i niepokojąca. Te elementy są w pierwszym akcie filmu, gdy dopiero wraz z uczestnikami poznajemy prawdziwe zasady Wielkiego marszu, ale później znikają. Inny reżyser mógłby nie bać się wykorzystywać najlepszych elementów konkurencyjnej serii, aby tworzyć odpowiednie napięcie, podkreślać dramatyzm i czasami pokusić się o zaszantażowanie widza w imię wywołania skrajnych emocji, jak mają to w zwyczaju najlepsze thrillery. Co jednak film robi dobrze, to w stosunkowo krótkim metrażu oddać fizyczne zmęczenie uczestników, które jest na tyle silne, że nawet siedzą w sali kinowej, pod koniec można poczuć fantomowy ból nóg.

Jako że niemal bez przerwy towarzyszymy bohaterom podczas ich marszu, bardzo ważnym elementem było dobranie odpowiedniej obsady, aby między nimi „kliknęła” chemia. I to się udało. Najjaśniejszym punktem jest David Jonsson, który udowadnia, że jest jednym z najciekawszych aktorów młodego pokolenia. Również towarzyszący mu Cooper Hoffman dostarczył kolejną dobrą i wartą zapamiętania rolę. Nieźle też poradził sobie Charlie Plummer jako najbardziej antypatyczna postać w całym filmie, czy debiutujący na dużym ekranie Tut Nyuot. Wisienką na torcie jest Mark Hamill, który nie tworzy demonicznego wojskowego rodem z Avatara Jamesa Camerona, ale też w żaden sposób nie pogłębia swojej roli. Major wisi więc jak kat nad uczestnikami, przypominając o sobie w wybranych momentach, ale w każdym z nich Hamill błyszczy.

Wielki marsz mógłby być dziełem wybitnym, gdyby tylko twórcy nie byli tak powściągliwi i asekuracyjni. Jeszcze mocniejszy komentarz społeczny, lepsze budowanie napięcia, zniuansowanie bohaterów i rozszerzenie wątków postaci pobocznych sprawiłoby, że ten film oglądałoby się lepiej i mógłby wskoczyć do ścisłej topki najlepszych thrillerów ostatnich lat. I chociaż warto przystąpić do tej rywalizacji z uczestnikami na ekranie, to jednak po zakończonych zawodach nie zostaje wiele. Tym bardziej przy tak nieudanym i rozczarowującym finale.

6,5
Wielki marsz miało zadatki na jeden z najlepszych thrillerów ostatnich lat, ale ostatecznie jest to pozycja, którą warto obejrzeć, ale niekoniecznie do niej wracać, nawet myślami po zakończonym seansie.
Plusy
  • Fani Igrzysk śmierci znajdą tu coś dla siebie
  • Ciekawy komentarz społeczny
  • Prosta, lecz skuteczna metafora opresyjnego systemu i toksycznego maczyzmu
  • Dobrze oddane fizyczne zmęczenie uczestników
  • Chemia między aktorami
  • Wyróżniające się role aktorskie, szczególnie Davida Jonssona
Minusy
  • Za mało czasu poświęcono pobocznym postaciom
  • Zbyt powierzchownie potraktowana psychika uczestników
  • Trochę za mało brutalności i dramatyzmu
  • Peter mógłby być ciekawszą postacią, gdyby nie był tak idealny
  • Zbyt asekuracyjna reżyseria Francisa Lawrence’a
  • Słaby i rozczarowujący finał
Komentarze
1
Grze
Gramowicz
20/09/2025 14:09

No, pamiętam kontakt z książką. Wtedy nie wiedziałem nawet chyba, że to było Kinga, bo zdaje się, napisał to pod pseudonimem. Faktycznie, czyta się dobrze. Z pewnością jest to klasyk powieści zajmujących się wszelkimi "...zmami", obok Orwella i podobnych.