The Bear - recenzja 4. sezonu hitu Disney+. Już przesyt, czy jeszcze apetyt?

Jakub Piwoński
2025/07/03 18:00
0
0

To już czwarty raz, gdy siadamy w The Bear na wykwintnej kolacji, rozkoszując się tak smakami, jak i atmosferą. Ale czy ten kotlet nie jest przypadkiem odgrzewany?

Jak odnaleźć sens w powtarzalności? To pytanie zadają twórcy serialu The Bear u progu jego czwartego sezonu. Wszystko zaczyna od Dnia świstaka – słynnej komedii z Billem Murrayem, opartej na iście surrealistycznym koncepcie. Bohater filmu raz za razem budzi się w tym samym dniu. Tkwienie w pułapce można odczytać jako metaforę naszej codzienności, w której rutyna kolejnych dni jest bliźniaczo podobna do rutyny dni poprzednich, co tylko pogłębia uczucie egzystencjalnej pustki. W tym wypadku Dzień świstaka można jednak potraktować także jako retoryczne pytanie o to, na ile serial, który opowiada wciąż o tym samym, może w ogóle być interesujący.

Nic tak nie działa ożywczo na fabułę jak nieco komplikacji. Punktem wyjściowym dla czwartego sezonu The Bear jest pewna nieprzychylna recenzja. Niczym w animowanym Ratatuj bohaterowie The Bear starają się wpisać w gusta nie tylko swoich gości, ale także kulinarnych krytyków, bo wiedzą, że od ich opinii zależy wszystko. Dokładnie to samo robią twórcy tej serii, zabiegając o naszą przychylność. Nie sądzę, by twórcy The Bear przejmowali się pojedynczymi recenzjami, ale już ich zbiorem – pewnie tak. Wiele się mówi o współczesnej krytyce, jeszcze więcej o tym, że jest niepotrzebna, ale mam wrażenie, że ten sygnał wysyłany przez twórców serialu The Bear na początku pierwszego odcinka mówi wiele o ich stosunku do smaku widowni. To danie, które z takim namaszczeniem serwują, nie robią przecież dla siebie. Bez względu na to, jak bardzo kultowy The Bear już jest i jak długo będzie trwać, warunkiem istnienia serialu są jego pozytywne recenzje. A tych wciąż nie brakuje – w odróżnieniu od tego, co przeżywają jego bohaterowie.

The Bear
The Bear

Smak powtarzalności

Ci mają już nóż na gardle. Znakiem rozpoznawczym tego sezonu jest licznik, który tyka w kuchni, a który ma wskazywać, ile czasu pozostało na to, by w kuchni w końcu zapanował niezbędny do rozwoju ład. Jeśli restauracja nie zacznie przynosić oczekiwanych wpływów, zostanie zamknięta. Wbrew temu, czego moglibyśmy się jako widzowie spodziewać – jako widzowie i goście tej restauracji – Christopher Storer nie pokazuje nam w kolejnych odcinkach organizacyjnych zmian. Zamiast tego bohaterowie, jak nigdy dotąd, starają się skierować swoją uwagę nie na blat kuchni, a na własne emocje, chcąc zastosować najpierw ład wewnętrzny, który ma przełożyć się na ład zewnętrzny. To już nie tylko walka o przetrwanie restauracji, ale też o wewnętrzny spokój i poczucie sensu, które ulatują szybciej niż para znad garnka. Jak mawiał Jordan Peterson: nie zmieni świata ten, kto nie potrafi posprzątać we własnym pokoju. Czy jakoś tak.

Więcej niż doskonaleniem swoich potraw bohaterowie zainteresowani są układaniem emocji na półkę. Najpierw muszą jednak nauczyć się je rozpoznawać i znaleźć stabilny grunt pod nogami. Ritchie zdaje sobie sprawę, że nie mógł bardziej zawalić życia: jego była partnerka wychodzi ponownie za mąż, a on sam musi uczestniczyć w ślubie. Sid wciąż waha się, czy przyjąć propozycję Shapiro – mogłaby osiągnąć to, o czym marzy, czyli pełną autonomię działania, ale cena tej decyzji nie jest oczywista. Carmy z kolei odbudowuje swoją relację z matką, za sprawą sceny pełniącej rolę katharsis. Oczyszczenie następuje także w jego relacji z Claire, co daje światełko w tunelu dla ich związku. To momenty pozornie zwyczajne, ale pełne emocjonalnej wagi – żadna potrawa nie zyskuje tu takiego ciężaru jak milczące spojrzenie czy przełamany gest. Mamy więc pasmo wzlotów i upadków – The Bear to komediodramat, który kładzie wyraźny nacisk na uczucia. Pod tym względem, a także przez rozwodnienie niektórych wątków, momentami zbliża się do telenoweli. Przed wejściem na tę ścieżkę chroni go jednak błyskotliwa realizacja.

The Bear
The Bear

Emocje na talerzu

Wiele w czwartym sezonie jest o działaniu, ale też o sile akceptacji. Gdy w drugim odcinku akcja toczy się w takt piosenki zespołu Talk Talk pt. Life's What You Make It, trudno o lepszy prognostyk i niejako podsumowanie tego, co widzimy i czego doświadczaliśmy dotychczas. Ten serial słynie z perfekcyjnego połączenia muzyki z obrazem, ale chyba nigdy wcześniej nie „wchodziło” to tak dobrze jak właśnie w tym momencie. Bohaterowie organizują swoją pracę, planują działania, gotują, starają się robić najlepiej to, co potrafią, a my słuchamy o tym, że życie jest właśnie tym, co stworzymy – i nic tego nie zmieni, nie ma z tego ucieczki. To scena, która działa nie tylko na poziomie estetycznym, ale i emocjonalnym – uderza tam, gdzie z reguły ukrywamy najwięcej. Trudno o lepszą puentę.

GramTV przedstawia:

The Bear, za sprawą swojej teledyskowej formuły, ale też ciekawej pracy kamery, pokazuje, jak opakować banał, by brzmiał inspirująco. Dialogi są bardzo mądrze rozpisane i jeszcze lepiej poprowadzone przez aktorów, ale nie działałyby tak dobrze, gdyby nie fakt, że twórcy postawili na dużą liczbę zbliżeń. Dzięki temu niemal wsiąkamy w emocje postaci. Czuć w tym prawdę, ale i… przesadę. Efekt ten jest momentami tak intensywny, że zakrawa na autoparodię – prawdę mówiąc, co druga scena dialogowa jest na zoomie, co niekiedy, zamiast skupiać uwagę, może ją rozpraszać. Nie zmienia to jednak faktu, że twórcy obrali plan sprzedawania prostoty za pomocą zgrabnej, zmyślnej, skutecznej formy, która niemal zawsze nadaje wagę słowom wypowiadanym przez bohaterów.

Muszę jednak przyznać, że moje uczucia były mieszane. Nie odczuwałem gęsiej skórki ani wtedy, gdy Sid wygłaszała niezwykle przejmujący monolog o traumatycznych przejściach z matką, ani gdy matka Carmy’ego, płacząc, oznajmiała mu, jak bardzo żałuje, że zawaliła kwestię wychowania, odsuwając od siebie jedynego obecnie syna. Patrzyłem na te sceny raczej z chłodem, który wynikał z faktu, że już nie raz poznałem tych bohaterów oraz ich sposób ekspresji. Tutaj jednak emocje osiągnęły poziom hiperboli, a jeśli kapituła Emmy i innych nagród będzie miała dobry dzień, to Ayo Edebiri powinna mieć kolejną nominację w kieszeni. To ona lansowana jest teraz na główną bohaterkę, co jest, przyznaje, ciekawym zwrotem.

Nienasycenie

Nie, jeszcze nie jestem zmęczony, choć powoli zaczynam wyczuwać delikatne sygnały zmęczenia materiału. To naprawdę bardzo powoli się rozkręca, a twórcy sporo się gimnastykują, wprowadzając do kolejnych scen nostalgiczne utwory i wymyślając coraz bardziej romantyczne momenty, by dać do zrozumienia, że kontynuowanie tej historii ma jeszcze sens. Może faktycznie tak jest. Może to wciąż działa. Może ci aktorzy urodzili się do tych ról i gdy za kilka lat historia zostanie domknięta, będzie to epickie zakończenie, a sam serial zyska status kultowego. Obawiam się jednak tego momentu, bo tak jak ta przygoda trwa — papieros jest wciąż zapalony, piekarnik rozgrzany, a goście na sali nie wychodzą — tak chce się to oglądać. Finał może jednak definitywnie obnażyć słabość The Bear, która polega na tym, że choć serial ma swoje ambicje i służy ukazaniu codziennego trwania, to jednak nie zmierza w żadnym konkretnym kierunku — po prostu trwa w swojej przyziemnej, niemal namacalnej rzeczywistości. Jako pretekst do roztaczania przyjemnej atmosfery, w której goście i widzowie mają się po prostu relaksować.

Christopher Storer miał do wykonania misję niemalże niewykonalną, a jednak, o dziwo, wciąż wychodzi z tego konkursu obronną ręką. Danie, jakie szykuje nam już od czterech sezonów, jest oparte na sprawdzonych smakach. Zaczęło się od rewelacji, zapowiadało się, że nią pozostanie. Sęk w tym, że wciąż smakuje. Może nie bezbłędnie, ale daje satysfakcję. Syci. The Bear jest jak restauracja, do której lubimy wracać, źle reagując, gdy przestawiane są stoliki, zmienia się aranżacja lub menu. Ten stek ma być zawsze wysmażony tak samo. Pytanie - kiedy dość? Jak na razie widać na horyzoncie potencjał na jeszcze kilka sezonów tej restauracyjnej historii. Storer powinien jednak uważać, bo już wkrótce może przyjść moment, gdy apetyt zamiast rosnąć, zacznie spadać ustępując miejsca przejedzeniu. Życzę więc rozsądku, ale patrząc na to, na jakim wykwintnym poziomie serial się utrzymuje od czterech sezonów, o kolejne jestem raczej spokojny.

7,0
The Bear to opowieść o codziennych zmaganiach w kuchni, gdzie prostota formy i emocji łączy się z niezwykłą intensywnością. Siła tkwi nie w wielkich zwrotach akcji, lecz w autentyczności i wiernym oddaniu życia bohaterów. To wciąż działa.
Plusy
  • Doskonałe połączenie muzyki z obrazem, które wzmacnia emocje i atmosferę.
  • Wiarygodne i mądrze napisane dialogi, znakomicie poprowadzone przez aktorów.
  • Umiejętne balansowanie między dramatem a komedią, dzięki czemu serial unika sztampy i telenowelowej melodramatyczności.
  • Czwarty sezon należy do Ayo Edebiri.
Minusy
  • Tempo rozwoju fabuły jest bardzo powolne, co może prowadzić do zmęczenia materiałem i uczucia stagnacji. Pytanie, czy w tym serialu fabuła w ogóle gra rolę...
  • Nadmierne użycie dużych zbliżeń, które momentami mogą działać rozpraszająco i ocierać się o autoparodię.
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!