To film Paula W.S. Andersona, hollywoodzkiego specjalisty od adaptacji gier, znanego z takich filmów jak Mortal Kombat, czy Resident Evil. Pomysł wziął się z kolei z głowy autora Gry o tron. Film jest już dostępny w Polsce na VOD. Czy warto zaryzykować jego seans?
Film zaskakuje na wstępie mnogością kontekstów. Dostajemy nową produkcję twórcy Mortal Kombat (ale tego z 1995), Ukrytego wymiaru, czy serii Resident Evil, do którego w ostatnich latach przylgnęła łatka współczesnego Eda Wooda. Tworzy wciąż z pasją, ale pozostaje ślepy na niską jakość swoich “dzieł”. Na zaginionych ziemiach nie jest może kolejną adaptacją gry, ale jest za to kolejnym miksem science fiction i fantasy. Co ciekawe, pomysł zaczerpnięto z opowiadania George’a R.R. Martina, twórcy Gry o tron. Mało tego, Paul W.S. Anderson po raz kolejny zaprosił do współpracy swoją żonę, Millę Jovovich, a część zdjęć powstała w Polsce, dokładniej – w Krakowie. Mimo takiego zestawu ciekawostek film nie trafił do polskich kin (ale jest dostępny na VOD) i właściwie mówi się o nim zaskakująco mało. Dlaczego?
Szybko rozwieję wątpliwości — choć Na zaginionych ziemiach na papierze wygląda interesująco, głównie za sprawą znanych nazwisk i samego pomysłu, to w praktyce mamy do czynienia z produkcją żenująco słabą. To faktycznie zaginione ziemie – ale scenopisarstwa. Pomysł był, jakiś tam potencjał też, ale nie zdołano utrzymać tego w ryzach. Ale przejdźmy do rzeczy.
Na zaginionych ziemiach
Dark science fiction z akcją i magią
Już na etapie fabuły mnożą się absurdy, które — bez sprawnej reżyserskiej ręki — miały spore szanse się rozjechać. I niestety się rozjeżdżają. Czarodziejka imieniem Gray Alys wyrusza w niebezpieczną podróż, by odnaleźć tajemniczą moc pozwalającą człowiekowi przemienić się w wilkołaka. Towarzyszy jej najemnik, który początkowo sprawia wrażenie, jakby znalazł się w tej historii przypadkiem, ale szybko okazuje się, że jego rola będzie znacznie większa. Razem z nimi podróżujemy przez tą dziwną krainę przeżywając draki i poszukując sensu.
Brzmi jak coś z pogranicza baśni, fantasy i dark sci-fi? Tak właśnie jest. Oglądając film, nasuwały mi się porównania z takimi tytułami jak niedoceniony Solomon Kane, raczej zasłużenie zapomniany Ksiądz, ale też z kultowym Mad Maxem — tu głównie ze względu na postapokaliptyczną stylistykę, ale i dynamikę akcji. Szkoda tylko, że całość prowadzona jest tak, jakby nikt do końca nie wiedział, po co, dlaczego i z kim. Efekt? Film lawiruje między kiczem a pretensją, naznaczony w dodatku bardzo pompatycznym tonem. Bohaterowie przedstawiają sens wydarzeń i podstawy świata z taką powagą, że aż zęby trzeszczą — co wypada dalece niewspółmiernie wobec groteski, która wylewa się z ekranu.
Na zaginionych ziemiach
Paul W.S. Anderson daje film jakby z poprzedniej epoki
W zasadzie pod tym względem dostajemy Paula W.S. Andersona, jakiego znamy — choć niekoniecznie kochamy. Reżyser zdążył nas już przyzwyczaić do tego, że… nie ma wiele wspólnego ani z Wesem Andersonem, ani z Paulem Thomasem Andersonem. Jedno jest pewne — nasz W.S. Anderson nie ma w sobie nic z perfekcjonisty. Mąż Milli Jovovich tworzy swoje filmy w rytmie kina klasy B — chętnie sięgając po uproszczenia, nie stroniąc od kiczu, rzadko przejmując się tym, by poszczególne elementy obrazu do siebie pasowały. Na zaginionych ziemiach wygląda momentami jak film akcji kręcony na początku nowego milenium — czyli w czasach twórczej świetności reżysera. Wtedy filmowe Resident Evil było przecież wydarzeniem: dynamiczne, bezkompromisowe, odważne, niekiedy nawet obsceniczne. Z tamtej energii w Na zaginionych ziemiach pozostały już tylko fusy — trudno inaczej nazwać slow-motion kręcone z takim namaszczeniem, jakby było odkryciem, a nie przeżytkiem, przeestetyzowaną stylizację i kiczowate flashlighty, które były passé już w momencie premiery Star Treka J.J. Abramsa.
GramTV przedstawia:
Aktorstwo, niestety, nie pomaga — wręcz jeszcze bardziej szkodzi. Nie wiem, co Hollywood widzi w Dave’ie Bautiście, ale dla mnie to po prostu charyzmatyczny kawałek drewna. To idealny przykład aktora, który swoją karierę zawdzięcza raczej sprytnemu agentowi niż rzeczywistemu talentowi. A gdy reżyser pozwala mu na zbyt dużą swobodę, z Bautisty wychodzi to, co najgorsze — grubo ciosane dialogi, które trudno przełknąć bez ciepłej herbaty (lub czegoś mocniejszego). Niestety, fani Milli Jovovich też nie znajdą tu nic dla siebie. I mówię to z przykrością, bo darzę ją nieskrywaną sympatią za wierność swojemu emploi. Ale jeśli Bautista wygląda na zagubionego, to Jovovich gra tak, jakby kompletnie nie miała pomysłu na swoją postać — zblazowana, zmęczona, bez energii, co szczególnie rzuca się w oczy w topornych scenach akcji. Ewidentnie mąż-reżyser zapomniał powiedzieć: „Kochanie, daj z siebie więcej”.
Na zaginionych ziemiach szybko zostanie zapomniane
Jeśli jest w tym filmie coś, co naprawdę zasługuje na pochwałę, to są to zdjęcia. Glen MacPherson, stały współpracownik Paula W.S. Andersona, wykonał solidną robotę, zwłaszcza pod względem budowanego dzięki oświetleniu i kompozycji ujęć klimatu. Już jednak nałożony na nie filtr to sprawa osobna — i raczej przekombinowana. Co ciekawe, film kręcono w Polsce, w Alvernia Studios niedaleko Krakowa. Choć większość scen powstała w studiu z wykorzystaniem blue screenu, to jednak efekty wizualne i dbałość o detale robią wrażenie. A co na to Donald Trump? Obawiam się, że wolałby, by film jednak powstał w Los Angeles.
Film Na zaginionych ziemiach jest więc specyficznym rodzajem kina — bez większych wymagań, ale i z zerową treścią. To zestaw kolorowych obrazków i gadających głów, w których fabuła nie gra roli, podobnie jak aktorzy, którzy wyglądają, jakby spuszczono z nich powietrze, nie do końca rozumiejących, gdzie leży stawka. Dystopijna struktura opowieści została zbudowana z tektury, na której trudno oprzeć choćby najmniejsze oczekiwania, a filmowa magia może zadziałać jedynie na tych, którzy jeszcze nie znają numeru z królikiem i kapeluszem.
Na zaginionych ziemiach
Tak czy inaczej, to kolejny film Paula W.S. Andersona, który wygląda i brzmi jak wszystkie jego poprzednie — jak b-klasowa bzdurka, którą obejrzy się raz i zapomni następnego dnia. I choć jest to kolejna adaptacja twórczości George’a R.R. Martina to jednak wysyła ona sygnał ostrzegawczy – nie wszystko złoto, co tym nazwiskiem podpisane. Pod tym względem Na nieznanych ziemiach podziela los fatalnego serialu Nightflyers, który został skasowany po jednym sezonie – produkcja nie obroniła się tym, że została oparta na opowiadaniu twórcy Gry o tron. Na zaginionych ziemiach podzieli ten los oraz specyfikę tytułowej lokalizacji i wieszczę, że szybko stanie się zapomnianym przez Boga i widzów filmem.
3,5
Dystopijna struktura opowieści została zbudowana z tektury, na której trudno oprzeć choćby najmniejsze oczekiwania, a filmowa magia może zadziałać jedynie na tych, którzy jeszcze nie znają numeru z królikiem i kapeluszem.
Plusy
Da się wyczuć "feeling" serii filmowej Resident Evil, kto więc lubił, ten się odnajdzie i tu
Film nie robi nikomu krzywdy, da się oglądać z wyłączonym mózgiem
Minusy
Milla Jovovich nie dowozi
Dave Bautista nie dowozi
a Paul W.S. Anderson robi dokładnie to, co umie najlepiej
Bardzo dziękuję za konstruktywną krytykę. Pozdrawiam.
michalom napisał:
Jezu skąd takich recenzentów bierzecie? Co to jest „pretensja”? Czy chodziło o „pretensjonalność”? A „flashlight” to miało być „lens flare” tylko ChatGPT nawalił? Ludzie, tego bełkotu nie da się czytać - filmy Paula W.S. Andersona mają lepszą strukturę.
Nie ma za co. Mogę dorzucić więcej konkretów, ale to w sumie robota dla redaktora i praca własna autora - jeśli krytyka jest w stanie przebić się przez skorupę sarkazmu i ironii.
• struktura: mieszasz wszystko ze wszystkim: fabuła, reżyseria, aktorstwo. Wciąż nie wiem o czym w sumie jest film, bo bardziej niż na fabule skupiłeś się na błyskotliwych 'wrzutach' tudzież popisowych przytykach.
• Na wstępie piszesz, że film czerpie z opowiadania Martina... i tyle się dowiedziałem; jakie to opowiadanie chociaż? Jak film interpretuje to opowiadanie, co zmienia, co zostawia, co dodaje etc.?
• Skoro to kolejny film Andersona z jego żoną w role głównej to, czy to aż taka ciekawostka?
• Duża część recenzji to nie argumenty tylko festiwal złośliwości oraz ironii, jakbyś chciał się popisać przed czytelnikiem na ile sposobów jesteś w stanie "roastować" reżysera.
• Do tego niechlujność, jak wspomniania wcześniej "pretensja", "flashlight" (jeszcze raz: "lens flare", to termin z optyki. "Flashlight" to latarka. BTW Kubrick i Nolan też stosowali lens flare, a samo w sobie nie jest to przestępstwo ;)), czy zadawanie pytań w formie twierdzeń; "Brzmi jak coś z pogranicza baśni, fantasy i dark sci-fi?" > Ładna dzisiaj pogoda?
Jezu skąd takich recenzentów bierzecie? Co to jest „pretensja”? Czy chodziło o „pretensjonalność”? A „flashlight” to miało być „lens flare” tylko ChatGPT nawalił? Ludzie, tego bełkotu nie da się czytać - filmy Paula W.S. Andersona mają lepszą strukturę.
Bardzo dziękuję za konstruktywną krytykę. Pozdrawiam.
michalom
Gramowicz
11/05/2025 21:17
Jezu skąd takich recenzentów bierzecie? Co to jest „pretensja”? Czy chodziło o „pretensjonalność”? A „flashlight” to miało być „lens flare” tylko ChatGPT nawalił? Ludzie, tego bełkotu nie da się czytać - filmy Paula W.S. Andersona mają lepszą strukturę.