Na platformie Max zadebiutował nowy film twórcy hitowej Sukcesji. Oceniamy, czy znów wyszło mu wyśmiewanie najbogatszych ludzi na świecie.
Odosobnieni
Jeszcze w 2018 roku praktycznie nikt nie słyszał o kimś takim jak Jesse Armstrong. Chociaż pracował nad takimi produkcjami, jak Peep Show, Cztery lwy, Czarne lustro, Figurantka, czy Co robimy w ukryciu, to dopiero Sukcesją wszedł na prawdziwe salony. Nic więc dziwnego, że po zakończeniu historii rodziny Royów HBO chciało zatrzymać tego twórcę u siebie i zaproponowali mu realizację jego debiutanckiego filmu. Fani Sukcesji mogą więc poczuć się jak w domu i Mountainhead znów pokazuje absurdy życia bogaczy, ale tym razem z mniejszym wyrafinowaniem i wyczuciem. To dobry film, ale jeżeli ktoś liczył na powtórkę z Sukcesji, to bardzo się zawiedzie.
Mountainhead
Akcja filmu toczy się niemal w całości w jednym miejscu, czyli ultranowoczesnej, betonowej rezydencji położone w górach Utah, należącej do Hugo Van Yalka, znanego w kręgu bogaczy jako Soups. To swoista twierdza dla multimiliarderów, miejsce odcięte od rzeczywistości, gdzie czterech technologicznych magnatów spotyka się na weekend, który z pozoru ma być chwilą relaksu i towarzyskiej gry w pokera. Jednak bardzo szybko staje się jasne, że to, co dzieje się poza murami Mountainhead, ma potencjał do destabilizacji całego świata. I co najważniejsze, to właśnie ci czterej bohaterowie są za to odpowiedzialni.
Postacie, choć groteskowe i przerysowane, są zarazem znajome, ale i ugruntowane w rzeczywistości. Soups to nieudolny gospodarz, “najbiedniejszy miliarder” w towarzystwie, pragnący jedynie uznania i inwestycji w swoją aplikację wellness. Randall, grany przez Steve'a Carella, to starzejący się inwestor o ambicjach transhumanistycznych, którego śmiertelna diagnoza motywuje do poszukiwania cyfrowej nieśmiertelności. Jeff (Ramy Youssef), to najbliższy “liberalnej duszy” członek grupy, choć jego moralne rozterki szybko toną w cynizmie otoczenia. Na czele grupy stoi Venis (Cory Michael Smith) – najbogatszy z nich, samozwańczy prorok technologicznego zbawienia, którego platforma AI rozprzestrzenia dezinformację na skalę globalną, powodując polityczne i społeczne zamieszki.
Armstrong z ogromną precyzją konstruuje mikroświat tych postaci. Podobnie jak miało to miejsce w Sukcesji, dialogi oparte są na konkretnych żargonach charakterystycznych dla danych branż, ale również korporacyjnej nowomowie. Film opiera się niemal wyłącznie na rozmowach, niekiedy zabawnych, często przerażających, ale często trafiających w punkt. Armstrong nie ma litości dla swoich bohaterów. Każda scena to konfrontacja z ich bezrefleksyjnością, oderwaniem od rzeczywistości i brakiem jakiejkolwiek odpowiedzialności za skutki swoich działań. To portret ludzi, którzy mają ogromną władzę, ale żadnego pojęcia, co z nią zrobić, a może nawet po prostu ich to nie obchodzi.
Mountainhead
Pod względem struktury fabularnej Mountainhead przypomina bardziej teatr telewizji niż klasyczny film fabularny. Miejsce akcji się nie zmienia, a napięcie rośnie nie poprzez wydarzenia zewnętrzne, lecz przez zmieniającą się ciągle dynamikę między postaciami. Choć za oknami rozgrywa się apokalipsa, bohaterowie zdolni są tylko do biernego obserwowania jej przez ekrany swoich telefonów. To doskonała metafora dla współczesnej elity, która kontroluje rzeczywistość, ale unika jakiegokolwiek realnego zaangażowania, a już tym bardziej wzięcia odpowiedzialności.
To znowu oni
Klimat napięcia dodatkowo wzmacniają świetne zdjęcia Marcela Zyskinda, które podkreślają klaustrofobiczną atmosferę. Choć dom w górach imponuje rozmachem, kamera często pozostaje blisko twarzy bohaterów, ukazując ich z nerwowym, niemal dokumentalnym zacięciem. Taki zabieg sprawia, że luksusowe wnętrza wydają się zimne, obce, wręcz wrogie. Świat „na zewnątrz” istnieje tu jedynie jako seria powiadomień i memów, co tylko pogłębia wrażenie odrealnienia.
Mountainhead
GramTV przedstawia:
Pomimo wszystkich tych zalet rytm prowadzenia historii bywa nierówny, a momenty kulminacyjne mogłyby być mocniej zaakcentowane. Satyra, choć celna, czasem zamienia się w moralizatorskie narzekanie. Ale to historia bardzo aktualna, która wpisuje się w nurt opowiadania współczesnych historii o bogatych i posiadających nadmierną władzę, jak miało to miejsce chociażby w Sukcesji, która nie wybiela i nie tłumaczy działań swoich bohaterów, pokazując ich jako ludzi zagubionych, niebezpiecznych i fundamentalnie niezdolnych do empatii.
W Mountainhead przyczepić się też można do braku wyraźnej puenty. Armstrong zręcznie obnaża patologie współczesnych elit, przez co film jawi się jako ponure lustro niż manifest, który mógłby wyjść spod ręki chociażby Joon-ho Bonga. Jednak jego przekaz wydaje się miejscami celowo wybrakowany, jakby Armstrong nie widział żadnego światła w tunelu. Świadome pozostawienie widza w poczuciu bezradności to ryzykowny zabieg, który w tym przypadku wychodzi z mieszanym skutkiem.
Największym atutem filmu pozostają aktorzy. Jason Schwartzman błyszczy jako desperacki Soups, łączący żałosność z tragiczną komedią. Steve Carell z kolei tworzy postać głębszą niż początkowo się wydaje i jego Randall to jednocześnie autorytet, ale też obrzydliwy nihilista. Cory Michael Smith kreuje Venisa jako figurę niemal mitologiczną, dziwnie samotnego boga technologii, oderwanego od świata ludzi, zaś Ramy Youssef wnosi trochę więcej balansu do całej grupy.
Mountainhead działa jako sygnał alarmowy dla ludzkości, szczególnie w czasach, gdy technologia kształtuje nasze postrzeganie prawdy, a najbogatsi ludzie świata podejmują decyzje wpływające na losy miliardów. To film o władzy, oderwaniu od rzeczywistości, samotności i lęku przed nieśmiertelnością, ale też czarna komedia, która nie pozwala się do końca śmiać. I w tym właśnie tkwi jej największa siła.
7,5
Mountainhead, podobnie jak Sukcesja, znów ostrzega nas przed bogaczami, którzy kierują najpotężniejszymi korporacjami świata.