Wojciech Smarzowski znowu to robi — wywołuje szok, burząc kolejną świętość. Tym razem zagląda do domowego zacisza, które w jego wizji przestaje być azylem, a staje się piekłem.
Oglądanie filmów Smarzowskiego przypomina eksperyment na żywym organizmie. To jak zastrzyk bólu — bez znieczulenia, ale z precyzją chirurga. Smarzowski nie podaje szczepionki ani antidotum; pokazuje chorobę w całej jej brutalnej prawdzie, jakby chciał, byśmy sami znaleźli w sobie odporność. Jego kino to nie tylko cios w twarz — to trucizna, która długo krąży w żyłach. Pisanie o niej to dla mnie sposób, by wreszcie ją z siebie wyrzucić.
To już dziesiąty pełnometrażowy film w dorobku Wojciecha Smarzowskiego — jednego z najbardziej rozpoznawalnych, wpływowych i zarazem kontrowersyjnych polskich reżyserów. Zasłynął tym, że potrafił przyciągnąć tłumy do kin, serwując kino tragiczne – ciężkie, niewygodne, brutalnie szczere. Tam, gdzie inni kręcą komedie romantyczne i lekkostrawne feel good movies, Smarzowski woli wymierzyć widzowi siarczysty policzek. Metaforyczny, ale taki, po którym długo szczypie.
Szkoda tylko, że w ostatnich latach zaczął się powtarzać. Jego kino – kiedyś błyskotliwe i bezkompromisowe – zaczęło grzęznąć w schematach, tracić ostrość i charakter. Z dawnego pazura Wesela czy Domu złego niewiele już zostało. Czyżby?
Na samo dno szamba
Bo choć Wesele – to drugie – zebrało cięgi od krytyków i wiernych fanów, warto dać mu drugą szansę. Sam zrobiłem to po latach „postu” od Smarzowskiego. Po Klerze miałem wrażenie, że reżyser powiedział już wszystko, że niczym nie zdoła mnie ponownie poruszyć. A jednak. Do drugiego Wesela podszedłem bez oczekiwań, bez porównań, bez uprzedzeń. I ku własnemu zaskoczeniu odkryłem, jak dużą ewolucję przeszedł ten twórca. Zmiana, którą wielu uznało za wtórność i formalne cytowanie samego siebie, dla mnie okazała się powiewem świeżości.
Ale zarzuty pod adresem Smarzowskiego są w dużej mierze zasadne. Ostatnie filmy reżysera faktycznie nie mówią niczego, czego już byśmy o sobie nie wiedzieli. Wciąż tkwimy tu w szerokim spektrum patologii — tej samej, znajomej, polskiej — oglądanej wyłącznie z jednej, mrocznej strony. U Smarzowskiego nie ma miejsca na nadzieję, skruchę ani choćby cień wiary w poprawę.
Polak w jego filmach to istota ulepiona z kompleksów, ksenofobii i hipokryzji. Bogoojczyźniany gbur, który klnie, bije, chleje i gwałci. Trudno patrzy się w to lustro, gdy jest nieustannie zbite. Sytuacje, w jakie wpada twórca, są jednocześnie groteskowo przerysowane i boleśnie prawdziwe. Odpychają, ale i przyciągają, bo dają złudne poczucie bezpieczeństwa: oglądamy ten chaos przez dziurkę od klucza, siedząc po właściwej stronie ekranu.
Zabawa w cytaty
Nie da się ukryć — Kler, Wołyń, Drogówka czy oba Wesela to nie filmy, które ogląda się dla relaksu. To kino wstrząsu. Smarzowski nie tyle uderza w człowieczeństwo, ile rozbiera na części polskość – jej kulturowy kontekst, brudy pod dywanem, moralne śmieci ukryte pod wycieraczką. I nawet jeśli ten obraz boli, trudno oderwać od niego wzrok.
Dom dobry długo zapowiadano jako duchowego następcę Domu złego – jednego z najlepszych i najbardziej surowych filmów w dorobku Smarzowskiego. Już sam tytuł stanowi oczywiste nawiązanie, a reżyser pozwala sobie nawet na metakontekstowe mrugnięcie do widza – w pewnym momencie bohaterowie Domu dobrego oglądają fragmenty tamtego filmu. Ale to już inny etap jego kariery, inny Smarzowski. Dlatego nowy film nie jest kontynuacją, lecz raczej reinterpretacją – osobną, zamkniętą opowieścią, w której niczym w szkatułce pobrzmiewają echa wcześniejszych historii.
Nie znajdziemy tu fabularnej ciągłości ani klasycznej narracji. Smarzowski nie prowadzi widza za rękę – raczej rozrzuca tropy, pozwalając, byśmy błądzili po jego świecie jak po labiryncie. To kino, które nie tyle się ogląda, co odczuwa. Film, który pulsuje emocją, zamiast ją tłumaczyć. Puenta, jak to u Smarzowskiego, pozostaje ta sama – człowiek to istota skażona. Ale sposób dojścia do niej jest inny, nieszablonowy.
Melodramat, który przeradza się w thriller
Historia zaczyna się jak klasyczny dramat obyczajowy. Gośka, młoda dziewczyna, marzy o wielkiej miłości. Ma za sobą jedną – zakończoną tragicznie. Mieszka z matką alkoholiczką, w świecie, z którego chce się wyrwać choćby za cenę ucieczki w kolejną iluzję. Spotkanie z Grześkiem wydaje się wybawieniem. Ale dobrze wiemy, jak to się dalej potoczy.
GramTV przedstawia:
To, co zaczyna się jak melodramat, szybko przeistacza się w thriller psychologiczny. Smarzowski umiejętnie podkręca napięcie, wplatając w opowieść elementy rodem z horroru. Ujęcia z ręcznych kamer, światło gaszone i zapalane w rytm niepokoju, kadry wyglądające jak z odnalezionych taśm — wszystko to sprawia, że od jump scare’a dzieli nas ledwie ułamek sekundy. Co ciekawe, Smarzowski z premedytacją rozmywa granicę między rzeczywistością a szaleństwem — i to właśnie w tej niepewności kryje się prawdziwy horror. Jednak najstraszniejsza pozostaje i tak bezkompromisowość tego uprawianego w "dobrym domu" procederu zła.
Kiedy mamy do czynienia z filmem, który nie opowiada historii w klasyczny sposób, lecz raczej funduje widzowi skrajnie nieprzyjemne doświadczenie – takie, które ma wstrząsnąć i porazić przenikliwością – ciężar całego przedsięwzięcia spada na barki aktorów. Tutaj nie ma miejsca na festiwal pustych dialogów czy zbędnych epizodów. Kamera trzyma się kurczowo dwójki bohaterów – Gośki i Grześka – i nie odpuszcza im ani na sekundę.
Serce chłodnego filmu
To zresztą ten sam duet, który pojawił się wcześniej w drugim Weselu. Rozchwytywany Tomasz Schuchardt to dziś aktor, który wyskakuje już niemal z lodówki – Dom dobry to jego ósma (!) tegoroczna premiera (a dziewiąta, jeśli doliczyć epizod w 1670). Ale trzeba mu oddać jedno: w pełni zasłużył na tę wszechobecność. Jest aktorem uniwersalnym. W Domu dobrym zaczyna od ciepła i uśmiechu. Widz czuje się bezpiecznie – aż do momentu, kiedy coś pęka. I wtedy, jednym spojrzeniem, jednym podniesieniem głosu, potrafi zamienić się w potwora. Nie potrzebuje przerysowanych gestów ani teatralnej furii. Wystarczy drobny grymas, spojrzenie wbite w oczy partnerki, byśmy wiedzieli, że zaraz zobaczymy w nim Jacka Nicholsona z Lśnienia.
Natomiast wszystko, co w tym filmie jeszcze tchnie niewinnością, co ocala resztki wrażliwości i kruchego człowieczeństwa, kryje się w postaci granej przez Agatę Turkot. I trzeba to powiedzieć wprost – Turkot jest w tej roli zjawiskowa.
Na początku rozświetla ekran swoim naturalnym blaskiem. Nie gra – po prostu jest. Uwodzi nie tylko swojego ekranowego partnera, ale i nas, widzów, sprawiając, że instynktownie jej ufamy. To sprawia, że późniejsze sceny bolą jeszcze bardziej. Patrzymy, jak jej postać gaśnie, jak powoli traci głos i blask, jak staje się cieniem samej siebie. To widok, który trudno znieść, ale też trudno od niego oderwać wzrok. Jestem przekonany, że ta rola okaże się dla Agaty Turkot przełomowa. Ma w sobie prawdę, której nie da się wyreżyserować – i to właśnie ona staje się sercem tego chłodnego, brutalnego filmu.
Kult ego
Smarzowski nieprzypadkowo każe swoim bohaterom bawić się w cytaty z klasyków literatury. To, co w fabule ma być testem kompatybilności dwojga ludzi, staje się w rzeczywistości metaforą jego własnej twórczości – i przemiany, jaką przeszedł. „Wszystko jest snem. Snem we śnie” – mawiał Edgar Allan Poe. Smarzowski zdaje się ten cytat chłonąć całym sobą.
Reżyser nie boi się też cytować samego siebie. W Domu dobrym, jak sugerowałem wcześniej, znajdziemy echa jego wcześniejszych filmów, charakterystyczne podpisy, które są jak odręczne noty twórcy w kolejnych kadrach - dość powiedzieć, że Jakubik ponownie gra tu księdza. To właśnie pod względem postmodernistycznej gry z konwencją najbliżej rodzimemu twórcy do Tarantino. Z jedną, zasadniczą różnicą – Tarantino prowadzi widza ku katharsis, Smarzowski zaś wpycha go głową w szambo. Bez wybawienia, bez litości, bez nadziei.
I tu dochodzimy do sedna. Jeśli Kler był filmem o złu w Kościele, a Drogówka o złu w policji, to Dom dobry jest filmem o złu w mężczyznach. To historia o tych, którzy nienawidzą kobiet – nie z ideologii, lecz ze strachu. Z własnych, nieprzepracowanych słabości. Im mniejszy duchowo mężczyzna, tym większego koguta udaje. Smarzowski pokazuje, że nienawiść mężczyzn do kobiet nie wynika z ideologii, lecz z pierwotnych instynktów i lęków – z atawizmów, które każą walczyć o władzę, i z niepewności karmionej kultem własnego ego.
Dom dobry to w gruncie rzeczy studium skrajnego zaburzenia – świata, w którym siła nie szuka równowagi, lecz ofiary. Smarzowski zdaje się mówić: skoro nie potrafimy inaczej, to zło trzeba bić jego własną bronią. I bije – brutalnie, bez litości, aż do ostatniego kadru. Seans oglądałem w pełnej sali, siedząc pomiędzy kobietami. Od pierwszych minut czułem się nieswojo – jakbym miał przeprosić. Nie wiem, czy Smarzowski celowo chciał wzbudzić w mężczyznach poczucie winy i wstydu, ale jeśli tak, to udało mu się to perfekcyjnie. Bo ten film się nie tylko ogląda. Ten film się odczuwa – jak wyrzut sumienia.
8,0
Dom dobry to historia przemocy, strachu i toksycznej męskości. Bez kompromisów. Bez znieczulenia.
Plusy
Znakomite aktorstwo – Agata Turkot i Tomasz Schuchardt tworzą hipnotyzujący duet
Formalna odwaga – Smarzowski rezygnuje z klasycznej narracji na rzecz niepokoju, symboli i labiryntowej struktury, co wzmacnia wrażenie osaczenia
Atmosfera i realizacja – surowe zdjęcia, praca kamery z ręki budują duszny, niemal horrorowy klimat
To niewątpliwie zimny prysznic dla mężczyzn, ale też dla kobiet - zaprasza do refleksji nad własnymi słabościami
Minusy
Brak świeżego przesłania – mimo nowej formy, Smarzowski ponownie sięga po znane motywy i diagnozy
Emocjonalne przeciążenie – natężenie brutalności i beznadziei może przytłoczyć widza
Komu brakuje filmów o przemocy kobiet wobec mężczyzn polecam Zaginioną dziewczynę Finchera. Nie jest tak, że temat nie został podjęty, może mniej w Polsce, ale generalnie kino to już eksploatuje. Tak czy inaczej, Smarzowski obrał taki, a nie inny kierunek, to jest filmu tematem i wypada to właśnie oceniać za wiarygodność przedstawienia, a nie wymagać od artysty pójścia szerzej, albo obrania innego punktu widzenia, bo to trochę tak, jakbyśmy za niego za kamerę chwytali.
Myślę, ze odpowiedź jest zawsze taka sama: ktokolwiek i cokolwiek robi "kosztem"rodziny bliskich, samo w sobie jest złe, ale znam przypadek gdzie inaczej sie nie dało bo rodzina by nie wyżyła - tu autopsja u mnie. Dlatego nie sa to latwe tematy i dlatego zagrałem tu adwokata diabła. Chyba nie ma klimatu na zrobienie takiego filmu.
Czy ja wiem czy nie ma - zawsze jest wtedy, kiedy ktoś wpadnie na pomysł, aby taki film stworzyć. Z jakiegoś powodu Dom Dobry powstał teraz, a o tym problemie mówi się już latami. Dlatego też myślę, że to nie jest kwestia "jest klimat czy nie jest", a raczej "na wszystko przyjdzie czas".