
Origins było pierwszą z serii gier o Raymanie, która mnie zainteresowała. Rayman Legends pokochałem.
Origins było pierwszą z serii gier o Raymanie, która mnie zainteresowała. Rayman Legends pokochałem.

Swoją drogą sam też nie przepadałem za Raymanem. Było dla mnie coś niepokojącego w tym blondynie pozbawionym ramion i nóg, istnienie takiej abominacji przekraczało chyba moje dziecięce zdolności pojmowania. Dlatego kiedy miałem ochotę odpalić jakąś platformówkę znacznie częściej wybierałem Jazz Jackrabbit albo Croca. Wiele lat później dopiero Rayman Origins przełamało moją głęboko zakorzenioną niechęć do tej serii. Tymczasem, choć ciężko w to uwierzyć, Legends jest od niego jeszcze o klasę lepsze. Najnowsza produkcja Ubisoft Montpellier jest tak urocza, zabawna i gywalna, że przekonałaby do siebie nawet moją siostrę.
Przygody Raymana i tym razem stanowią cudowny powrót do przeszłości. W czasach, kiedy w każdym gatunku gier standardem staje rozwój postaci, zdobywanie doświadczenia i ekwipunku, Legends urzeka prostotą. Bieg, skok i atak – oto cała paleta umiejętności jego bohaterów, właściwie niezmienna przez cały czas jaki spędzimy w Rozdrożach Marzeń. Paradoksalnie okazuje się to w zupełności wystarczające, żeby zafundować nam rozgrywkę, w czasie której co chwilę jesteśmy zaskakiwani czymś nowym i niespodziewanym.
Zmuszanie gladiatorów łaskotkami do opuszczenia gardy, oślepianie mięsożernych roślin kopniakiem w oko i latanie na przerośniętym komarze to tak naprawdę najnormalniejsze, czego możecie oczekiwać. Na początku jednego z etapów, jeszcze zanim przejąłem kontrolę nad Raymanem, pojawia się mag, który zamienia go w kaczkę. W pierwszym momencie pomyślałem Co to ma być? Przecież to bez sensu. Po chwili jednak stwierdziłem W sumie dlaczego nie?. Mam wrażenie, że podobny tok rozumowania przyjęli też sami twórcy i dzięki temu upchnęli w grze każdy, nawet najbardziej niedorzeczny pomysł, który przyszedł im do głowy. Efekt końcowy może przez to wydawać się nieco dziwaczny, ale ma również nieodparty urok i, co najważniejsze, nie pozostawia miejsca na nudę.

Jakby tego wszystkiego było mało, w Legends aż roi się od pomysłowych nawiązań do innych znanych produkcji. Mamy tu chociażby etap, w którym ściany roją się od pił tarczowych zupełnie jak w Super Meat Boy. Mój szeroki uśmiech wywołały też zagadki wzorowane na Where's My Water z tą różnicą, że tutaj musimy kopać tunele, którymi popłynie lawa. Uwielbiam takie smaczki. W pewnym momencie uświadamiłem sobie, że zaliczam kolejne etapy głównie po, żeby dowiedzieć się co też twórcy przygotowali tym razem. Ile współczesnych produkcji z segmentu AAA może się pochwalić podobnym dokonaniem?

Do wykorzystywania muszyska trzeba się z początku przyzwyczaić, bądź co bądź i bez niego momentami dzieje się aż za dużo. Brak kontroli nad owadem bywa też irytujący w przypadku, kiedy na jednym ekranie znajduje się kilka przedmiotów, których można użyć. Murfy niestety nie potrafi czytać w naszych myślach i nie zawsze leci akurat tam, gdzie chcielibyśmy go zobaczyć. Ogólnie jednak jest to kolejna zmiana urozmaicająca grę, a do tego pewne dodatkowe wyzwanie, z którym trzeba się zmierzyć, jeśli chcemy dążyć do raymanowego mistrzostwa.
Zdobycie złotego pucharu za perfekcyjne zaliczenie poziomu to nagroda tylko dla najwytrwalszych, ale czasem nawet samo dotarcie do finiszu może okazać się sporym wyzwaniem. Rayman Legends nie należy do łatwych i brutalnie przekona się o tym każdy, który myślał, że zaliczy ją w jeden wieczór. Trudność każdego z blisko 60 etapów składających się na podstawową przygodę określona jest liczbą czaszek z przedziału od jednej do pięciu. Dość powiedzieć, że tych z pojedynczym czerepem znajdziemy aż... trzy. Na szczęście nie musimy stawiać czoła grze w pojedynkę.
Legends, podobnie jak wcześniej Origins pozwala nam przemierzać Rozdroża Marzeń w kanapowej kooperacji z maksymalnie trzema innymi graczami i tak jak poprzednim razem jest to totalny chaos. Sensowna rozgrywka z czterema postaciami na tym samym ekranie jest bardzo trudna i możliwa w zasadzie tylko wtedy, gdy wszyscy dzierżący pady prezentują zbliżony poziom umiejętności. W innym wypadku chęć współpracy ustępuje morderczym zapędom i na porządku dziennym stają się skrytobójcze zepchnięcia w przepaść albo sprzątanie sobie drogocennych Lumesów sprzed nosa. Z myślą o takich niesportowych zachowaniach przygotowano zresztą przezabawną minigrę. W Kung Futbol dwie drużyny próbują strzelać sobie bramki płonącymi piłkami a la Goal 3 z NES-a albo okładać się po gębach na środku boiska – jedno i drugie daje tyle samo frajdy.

Do tej pory nie wspomniałem jeszcze o oprawie audio-wideo, chociaż tak naprawdę można by poświęcić jej osobny artykuł. Trudno uwierzyć, że tym razem grafika prezentuje się jeszcze lepiej niż w poprzedniej odsłonie. Nieprawdopodobne animacje bohaterów i otoczenia, poziom detali, ręcznie malowane tła – tego nie oddadzą ani screeny, ani nawet youtube'owe filmiki. Storna wizualna Rayman Legends jest po prostu olśniewająca. Muzyka swoją drogą wcale jej nie ustępuje. Fenomen oprawy dźwiękowej najlepiej pokazują wspomniane już etapy, gdzie musimy nadążyć za wciąż przesuwającym się ekranem. Utwory zostały w nich tak dobrane, że skoki, ataki i wszelkie inne akrobacje wykonujemy w rytm muzyki. W ten sposób stanowi ona nie tylko tło dla wydarzeń, ale pomaga nam w zwycięstwie, a my mamy wrażenie jakbyśmy na chwilę przenieśli się z Raymanem do gry rytmicznej. Mistrzostwo świata!
