Dawno, dawno temu, gdzieś w odległej krainie zwanej Ameryką powstała sobie gra pod tytułem Fallout. Z czasem doczekała się kontynuacji, po drodze łapiąc status dzieła kultowego. Ot, problem. Pojęcie kultowości jest co prawda mocno nadwyrężone, bo za chwilę nawet producenci podpasek zaczną go używać w stosunku do swoich sztandarowych produktów – o ile w ogóle można w tym wypadku stosować samo pojęcie „sztandarowy”. Tak czy inaczej, konsumenci od czasu do czasu weryfikują kultowość. Zwłaszcza za pomocą Internetu. Jak wiele dyskusji toczy się na temat – dajmy na to - „kultowych” batoników, a jak wiele na temat Misia czy właśnie Fallouta?
To właśnie, jeśli już cokolwiek, może być wyznacznikiem faktycznej kultowości w ujęciu popkultury – bo przecież nie mówimy o kulcie w ujęciu mistycznym, raczej nie widuje się ołtarzy filmów Quentina Tarrantino czy gier z serii X-COM... Jednakże owa obecność na ustach wszystkich niesie za sobą pewną straszliwą cenę. Dzieło otoczone kultem zatraca swe prawdziwe, wymierne cechy, staje się mistycznym symbolem ponadczasowej doskonałości. Zapominane mu są wszystkie błędy, a jakakolwiek próba nawiązania do legendy piętnowana jest jako świętokradztwo.
Kult czegoś oznacza bowiem obecność kultystów. A kultyści już nie raz w historii ludzkości udowodnili, jak dużo złego potrafią przynieść światu. Spośród tej fanatycznej ciżby zawsze najgroźniejsi są neofici. Ci muszą się wykazać w społeczności swoją gorliwością – a wręcz nadgorliwością. Często obiekt kultu pozostaje dla nich całkowicie enigmatycznym bytem – kto słyszał bowiem o tym, by byle wyznawca spoglądał w oblicze bóstwa? To wręcz wygodne, zwłaszcza wtedy gdy dzięki temu nie trzeba się męczyć z archaiczną grafiką kultowego Fallouta, a jedynie powtarzać za starszymi kultystami ich religijne mantry. To trochę jak z fanatycznym islamem. Mało kto w Iranie czytał Koran, bo: primo - trzeba umieć czytać; secundo - czynić to po arabsku, gdyż tłumaczenie świętej księgi jest świętokradztwem, a naród Iranu to Persowie, nie Arabowie. Za to każdy chętnie powtórzy słowa mułły i da się zabić za to, iż zgodne są z islamem, bo wypowiedziane przecież przez świętego człowieka, uczonego w piśmie.
Tak więc Internet pełen jest dziś zagorzałych kultystów Fallouta, którzy na każdym kroku udowadniają, że mistyczny blask oślepił ich tak, iż nie mogli przyjrzeć się żadnym szczegółom gry. Ci neofici idą równymi szeregami poprzez fora internetowe, zakapturzeni w anonimowe sieciowe pseudonimy, wymachując nad głowami pochodniami ignorancji. Ich celem i wrogiem jest oczywiście Bethesda Softworks. Przeciwko niewielkiej grupie programistów i marketingowców ze Wschodniego Wybrzeża ogłoszono przecież Dżihad w oparciu o fatwy skazujące na śmierć wszystkich, którzy ośmielą się tknąć markę „Fallout”. Wszak naruszanie boskiego majestatu aż się prosi o stosik...
Grzechem jest tu wszystko – tym bardziej śmiertelnym, z im brudniejszego palca wyssanym. Wystarczyło ogłosić, że głos pod postać ojca bohatera gry podkładać będzie Liam Nisson, aby kultyści z pianą na ustach zaczęli wykrzykiwać: świętokradztwo! Od razu neofici zaczęli z mocą właściwą jedynie sądom kategorycznym wygłaszać, iż to marnotrawstwo kasy, bo poprzednie odsłony cyklu obchodziły się przy udźwiękowieniu bez gwiazd. Jakże dobrze jest móc wykrzyczeć taki zarzut i usłyszeć, jak powtarzają go tłumy fanatyków stojących za naszymi plecami, prawda? Tyle że nie ma on oparcia w rzeczywistości, bo autorzy Falloutów zatrudniali gwiazdy. Przy tej samej okazji kultyści wytoczyli inne działo: ojciec? Co to, telenowela jakaś? Potrząsnęli pochodniami w słusznym gniewie, rozkoszując się bijącym z nich ciepłem i zapominając dzięki temu, iż niedawno wykrzykiwali, że na pewno Fallout 3 będzie gniotem akcji, pozbawionym jakiejkolwiek głębszej fabuły. Tak więc dla kultystów informacja o istnieniu w grze wątku rodzinnego nie jest dowodem na istnienie fabuły, ale za to stanowi dowód na „telenowelowatość”... czego? Oops... fabuły właśnie?
Można by tak wymieniać jeszcze przez jakiś czas, niezbyt długi co prawda, bo Bethesda udzieliła relatywnie mało informacji na temat trzeciego Fallouta. Tylko czy jest sens, czy myśl nie została już jasno wyrażona? Jeśli nie, to warto może przypomnieć felieton z zeszłego tygodnia, bo porusza kwestię sądów kategorycznych wygłaszanych w ciemno, mimo zbyt skąpych danych o przyszłej grze. Czas ucieka, południe już bije, trzeba kończyć – za tydzień zahaczymy jeszcze o temat powiązany, czyli ogólniejsze poruszenie sprawy powrotów po latach do dawnych hitowych serii. Zastanowimy się czy mają one szanse zadowolić publikę, a jeśli nie, to czy mogą być chociaż bardzo dobrymi grami. Tego ostatniego, oczywiście, a nawet niewykonalnego pierwszego, Wam i sobie serdecznie życzę...