Tulsa King - recenzja 3. sezonu. Ten typ tak ma

Jakub Piwoński
2025/10/09 10:00
0
1

Sylvester Stallone wraca w trzecim sezonie przebojowego serialu Tulsa King, dostępnego na SkyShowtime. Jesteśmy po seansie sześciu odcinków i dzielimy się wrażeniami.

Jakkolwiek cenię pióro i dokonania Taylora Sheridana, po kilku latach obcowania z jego serialami zauważam, że w gruncie rzeczy większość opowiada tę samą historię. To zazwyczaj opowieść o mężczyźnie stojącym na czele rodziny lub innej zorganizowanej grupy, który dba o to, by motywacja jej członków opierała się na obronie wartości. Za wszelką cenę. Takie było Yellowstone wraz ze spin-offami, taki jest też Landman. Tulsa King również gra tę samą melodię i w żaden sposób nie ukrywa, że jest kwintesencją „sheridanizmu”. Nie wiem tylko, czy to jeszcze zaleta, czy już wada.

Tulsa King
Tulsa King

On i długo, długo nic

Jest w biografii Sylvestra Stallone’a epizod, który warto przywołać, bo najlepiej oddaje to, czym od początku było i pozostaje Tulsa King. Gwiazda Stallone’a nigdy nie rozbłysnęłaby tak jasno, gdyby nie jego determinacja, upór i niezachwiane przekonanie o własnej wyjątkowości. Gdy przekazywał scenariusz Rocky’ego wytwórni MGM, postawił sprawę jasno: albo on zagra główną rolę, albo nie będzie żadnej umowy – zabiera tekst i odchodzi. Nie ustąpił, a po długich negocjacjach w 1976 roku dopiął swego i zagrał w filmie, czym – jak wiemy – wygrał karierę.

Wspomnienie tego faktu wydaje mi się o tyle interesujące, że stanowi klarowny przykład… egocentryzmu aktora. Choć istnieje wiele historii potwierdzających, że współpraca ze Stallonem bywała trudna – głównie dlatego, że nieustannie chciał, by światła reflektorów padały wyłącznie na niego i ustalał warunki pod własne potrzeby – to właśnie tamten jeden raz jego upór sprawił, że możemy podziwiać go do dziś. Jego Dwight Manfredi w Tulsa King to w gruncie rzeczy ten sam Stallone, który niegdyś postawił MGM ultimatum bez wyjścia. Nie idzie na kompromisy, kroczy pewnie i bez lęku. Ma to jednak swoją ciemną stronę, bo to jednocześnie przykład skrajnie narcystycznej postaci.

Tulsa King to jednak projekt, który odniósł sukces głównie dlatego, że od samego początku był jak garnitur szyty na miarę Stallone’a. Nie wiem, jak długo jeszcze ten szyk, bijący od aktora, zdoła nieść ten serial, ale jak na razie wciąż stanowi jego największy atut.

Tulsa King
Tulsa King

Blask, w którym pławi się Stallone

Stallone, jak to ma w zwyczaju, wciąż emanuje radością i zaangażowaniem – nie bez powodu pojawia się też jako współautor tekstów do kilku odcinków (ba, na liście płac można dostrzec nawet jego żonę, pełniącą funkcję współproducentki). Nadal widać w nim wiele dobrej woli i wrażliwości na opowiadaną historię. Ta szczerość i charyzma pozostają nadrzędną zaletą, bo to właśnie one niosą fabułę, która miejscami porusza się po bezpiecznym, dobrze znanym gruncie kina gangsterskiego. Muszę jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz – tym razem ze Stallone’a powoli uchodzi powietrze. Coraz wyraźniej widać oznaki zmęczenia. Aktor momentami mówi bardzo niewyraźnie, co wynika nie tylko z wieku, lecz także z wady wymowy, której nabawił się od urodzenia, a która w jego obecnym wieku po prostu się nasila. Jakkolwiek Stallone dominuje na ekranie, to jednak trzeba przyznać, ze brakuje tu lekkości i swobody, a dużo jest stwarzania pozorów.

Warto podkreślić, że w trzecim sezonie zmieniają się nieco okoliczności, w jakich przyszło „pracować” bohaterom. Nie zajmują się już wyłącznie dystrybucją marihuany – na horyzoncie pojawia się bowiem okazja, by wejść na rynek wykwintnych alkoholi, w czym Dwight wietrzy interes życia. Wraz z tym jednak pojawiają się nowi przeciwnicy i kolejne rozterki. Co istotne, główny bohater nękany jest nie tylko widmem konfrontacji z innymi gangsterami, ale także… telefonami z FBI. „Generał” najwyraźniej coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że upragniony spokój zazna chyba dopiero po śmierci.

Te uporczywe przestoje

Przy tak trudnych i niestabilnych okolicznościach największy mankament serii powraca ze zdwojoną siłą – coraz trudniej uwierzyć, że ludzie otaczający Dwighta mają jakiekolwiek kompetencje, by utrzymać swój status. Dla porównania, w Yellowstone czuło się, że bohater stoi na czele ekipy zdolnej do realnej walki o wpływy. Tutaj tego brakuje. Choć Manfredi wciąż emanuje charyzmą, jego towarzysze coraz bardziej przypominają przypadkową zbieraninę niż lojalną drużynę gangsterów.

GramTV przedstawia:

Do tego dochodzi kolejny, dobrze już znany problem, który w tym sezonie daje o sobie znać jeszcze wyraźniej – dłużyzny i wypełniacze. Jeśli dziś narzeka się na seriale między innymi za to, że są konstruowane tak, by dało się je oglądać między zaparzaniem herbaty a prasowaniem ubrań, Tulsa King zdaje się być wręcz kwintesencją tego zjawiska. Mocne momenty przeplatają się tu z kompletnymi niedorzecznościami, często sprowadzonymi do dialogów miałkich i pozbawionych puenty. Oczywiście czymś trzeba było wypełnić dziesięć odcinków, ale szkoda, że robi się to kosztem spójności – rozwodniona fabuła momentami aż nazbyt daje się odczuć.

Tulsa King
Tulsa King

Frank Grillo i Robert Patrick – nie tylko Peacemakerze

Na szczęście druga połowa sezonu przynosi wyraźne ożywienie. Tarcia pełne testosteronu między Stallone’em a Grillo oraz jedna, naprawdę znakomita wspólna scena stanowią najmocniejszy punkt tej serii. Warto też wspomnieć, że Grillo równolegle pojawia się w Peacemakerze, co pokazuje, że aktor przeżywa obecnie bardzo dobrą passę. Jak już wspominałem, tym razem wokół Stallone’a krążą również inne „sępy”, co dodaje historii dodatkowego napięcia. Głównych antagonistów jest nie jeden, nie dwóch, a właściwie aż trzech – i to właśnie ta wielość frontów nadaje całości wyczekiwaną dynamikę. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Robert Patrick, niezapomniany T-1000 z Terminatora 2, który na stare lata przeżywa drugą młodość zawodową – pojawił się zresztą także w Peacemakerze oraz w sheridanowskim 1923.

W jednej ze scen dochodzi do ciekawej rozmowy między dwójką drugoplanowych bohaterów z ekipy Dwighta. On i ona jadą autem. Ona zwraca się z sugestią, że to, co robią dla swojego bossa, może i przynosi pieniądze, ale jest też cholernie niebezpieczne. On z kolei odpowiada, że doskonale o tym wie, lecz już zdążył się do tego przyzwyczaić i… właśnie to go najbardziej smuci. Ten dialog można potraktować jako metaforę. Tulsa King wciąż dostarcza satysfakcjonujących liczb, ma swoje momenty i nie brakuje mu iskry, ale ma w sobie też coś ze zblazowania - powiela bowiem te same schematy, które znamy od lat. Ma więc bolączki, na które coraz łatwiej przymykamy oko. I chyba wiedzą o tym sami twórcy, bo coraz częściej sprawiają wrażenie, jakby nie chciało im się już zbytnio wysilać.

Tulsa King
Tulsa King

Jak wspomniałem na początku, jestem po sześciu odcinkach. Widziałem już słabe strony tej serii, a te dobre na razie jedynie mi zasugerowano. Przeczuwam jednak, że w czterech finałowych epizodach akcja nabierze tempa – tym bardziej, że zaprezentowano już niejednego nemezis, a wkrótce dołączyć ma kolejny przeciwnik, grany przez Samuela L. Jacksona. Można więc przypuszczać, że jego obecność jeszcze bardziej ożywi fabułę i doda jej ognia. Choć trzeci sezon cierpi na przestoje, fabularne niedorzeczności i coraz bardziej widoczny spadek formy Stallone’a, to mimo wszystko serial wciąż ma w sobie czar, luz i klasę, które sprawiają, że chce się go dalej oglądać.

6,0
Było bardzo blisko, by serial spadł poniżej progu przeciętności, zwłaszcza w środkowej części. Ale na szczęście produkcja wciąż trzyma kilka asów, które wzbogacają seans o dramatyzm i napięcie.
Plusy
  • Ekranowa chemia zachodząca między postaciami udziela się podczas seansu i stwarza dobrą atmosferę
  • Soundtrack - mało wybijający się aspekt, ale dobrze uzupełniający całość
  • Ciekawa dynamika zachodzi między Grillo a Stallone
Minusy
  • Stallone, jakkolwiek dominuje na ekranie, to wygląda i gra coraz mniej naturalnie
  • Nie, dalej nie da się uwierzyć, że ta ekipa komukolwiek zagraża
  • Fabuła pełna dłużyzn i wypełniaczy
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!