Tron: Ares – recenzja filmu. Kiepski powrót legendarnej serii science fiction

Radosław Krajewski
2025/10/10 20:00
0
0

Po 15 latach powraca jedna z najbardziej oryginalnych serii sci-fi. Niestety, nie jest to wymarzona dla fanów produkcja.

Ares nie zasiądzie na tronie

Niewiele filmów science fiction miało tak znaczący wpływ na rozwój tego gatunku, jak pierwszy Tron z 1982 roku. Projekt w reżyserii Stevena Lisbergera był jak na tamten okres wręcz pionierski. Twórcy wykorzystali nowatorską technikę, gdzie „przeniesiono” aktorów do wykreowanego na ekranach komputerów świata, co było kolejnym etapem rozwoju efektów specjalnych po Gwiezdnych wojnach. Pod całą tą efektowną oprawą audiowizualną nie zabrakło intrygującej fabuły z filozoficzną refleksją nad granicą między człowiekiem a maszyną, co stało się sztandarowym motywem dla wielu późniejszych filmów sci-fi. Wypuszczony w 2010 roku Tron: Dziedzictwo nie miał łatwego zadania, musząc zmierzyć się z kultowością oryginału, ale również przywróceniem i odświeżeniem marki. Po 43 latach od premiery pierwszego Trona, oraz 15 latach od jego kontynuacji, na scenę wkracza Tron: Ares, który ponownie ma wskrzesić legendę i na nowo przywrócić ją światu. Niestety najnowsza część to kolejny przypadek nieudanego sequela, który chce lepiej i bardziej, a wychodzi z tego wielkie i puste efekciarstwo.

Tron: Ares
Tron: Ares

Eve Kim (Greta Lee), nowa CEO ENCOM-u, poszukuje legendarnego kodu, który pozwoli przenosić cyfrowe, aby istniały w rzeczywistości na stałe. Jej przeciwnikiem jest Julian Dillinger (Evan Peters), który chce wykorzystać tę technologię do stworzenia armii cyfrowych superżołnierzy. W środku tego starcia pojawia się tytułowy Ares (Jared Leto), czyli program ochrony działający dla Dillinger Systems, który stopniowo zaczyna rozumieć własną podmiotowość i pragnie się od niej uwolnić.

Najważniejszą zmianą w Tron: Ares jest odwrócenie kierunku przejścia między światami. W poprzednich częściach to ludzie wchodzili do cyfrowej rzeczywistości, aby mierzyć się z programami i systemami. Tym razem to programy pojawiają się w naszym świecie, co czyni z tej decyzji ciekawy punkt wyjścia. Otwiera to drogę do refleksji nad tym, co oznacza istnienie sztucznej inteligencji w przestrzeni społecznej, ale i fizycznej. Jest to więc materiał na znakomity motyw filozoficzno-technologiczny, przywodzący na myśl Łowcę Androidów, czy Ghost in the Shell. Niestety, scenariusz zamiast stawiać pytania, ogranicza się do banalnych pościgów, scen walk i zbyt długich ekspozycji.

Seria Tron zawsze flirtowała z ideą cyfrowego bóstwa, czyli ludzi, którzy wszystkie te systemu od podstaw, a także programów, które próbują zrozumieć sens swojego istnienia. Oryginał z 1982 roku traktował te relacje z zadziwiającą powagą, jak mit technologiczny. Tron: Legacy z kolei badał idee wolności i zamknięcia w cyfrowym systemie. Ares rezygnuje z tego wszystkiego. W nowej części nie ma już i śladu złożonych pytań o świadomość, wolną wolę, relację twórca–twór. Motyw AI został tu sprowadzony do fabularnej dekoracji, tła dla efektów specjalnych i marketingowego hasła. Film nie eksploruje, co oznacza obecność inteligentnego programu w świecie człowieka, ani jakie konsekwencje ma nieograniczona możliwość kreacji materii z kodu.

Tron: Ares
Tron: Ares

W filmie pojawia się kilka pomysłów, które mogłyby zostać wykorzystane do stworzenia inteligentnej, prowokującej opowieści, ale zostają potraktowane marginalnie lub wręcz ignorowane przez twórców. Do tego dochodzą liczne fabularne niedorzeczności, żeby tylko wspomnieć o tym, jak działają obie walczące ze sobą korporacje, czy też bohaterowie, którzy ignorują realne konsekwencje wprowadzania sztucznej inteligencji do świata ludzi. Zamiast odpowiedzi na nurtujące pytania, mamy jedynie szybką akcję z pościgami i wybuchami.

Muzyka godna nagród

Jednym z filarów Trona od zawsze była niepowtarzalna estetyka. Geometryczne kształty, ostre kontrasty światła i ciemności, czy futurystyczny minimalizm. Te elementy tworzyły charakterystyczny klimat, który inspirował nie tylko filmowców, ale i twórców gier, projektantów oraz muzyków. Tymczasem Ares ucieka od tej tożsamości wypracowanej przez poprzedników. Większość filmu rozgrywa się w świecie rzeczywistym, a konkretniej w miejskiej scenerii przypominającej dowolne duże amerykańskie miasto. To drastycznie ogranicza wizualną oryginalność i sprawia, że film traci swój najbardziej charakterystyczny element. Kiedy akcja przenosi się na chwilę do oryginalnego cyfrowego świata, jest on pozbawiony dawnego blasku, czyli uproszczony, ciemniejszy, mniej kontrastowy. Czuć, jakby twórcy bali się podążać za estetyką poprzednich Tronów. O wiele lepiej wyglądają efekty specjalne, które choć nie robią piorunującego wrażenia, to są poprawne, momentami nawet efektowne, ale pozbawione magii. W tym filmie wszystko wygląda zbyt zwyczajnie i bezpiecznie.

Tron: Ares
Tron: Ares

GramTV przedstawia:

Jeżeli gdziekolwiek szukać w Aresie objawienia, to w ścieżce dźwiękowej autorstwa Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Panowie stworzyli potężną falę industrialnych rytmów połączoną z elektroniką. Jest nowoczesna, mocna, wciągająca i w wielu momentach bardziej narracyjna niż sama fabuła. Muzyka buduje emocje, których nie dostarczają bohaterowie, nadając akcji intensywności, której brakuje w oglądanym obrazie. To jeden z tych soundtracków, który prawdopodobnie będzie żył własnym życiem, słuchany niezależnie od filmu. Ironią losu jest to, że najbardziej żywym elementem Tron: Ares jest jego dźwięk.

Znacznie gorzej na tym tle wypada Jared Leto jako Ares. Postać, która powinna łączyć cyfrową precyzję z rodzącą się ludzką wrażliwością, jest zimna, pozbawiona charyzmy i emocjonalnej głębi. Ares nie intryguje, nie bawi, nie wzrusza. W filmie, w którym tytułowy bohater powinien być jego sercem, mamy jedynie pustą skorupę. O wiele lepiej sprawdza się Greta Lee jako Eve Kim, która jest energiczna i inteligentna. Niestety to rola napisana bardziej schematycznie i przez większość czasu Eve oglądamy podczas pościgów, czy wygłaszającą motywacyjne frazesy. Kiepsko wypadają pozostałe drugoplanowe postacie, które nie mają zbyt wiele do roboty w tej historii. Brakuje tu charakterystycznych bohaterów, których można byłoby polubić. Również ogromnym zawodem jest główny antagonista, który jest karykaturalny, a jego motywacje nie są odpowiednio zarysowane. Widać, że Evan Peters męczy się w tej roli.

Tron był niegdyś kinowym symbolem fascynacji technologią i jej nieodgadnionym potencjałem. To był mit film, który nie tylko wyglądał inaczej, ale też myślał inaczej, pozostawiając widza zafascynowanych nowymi możliwościami, ale również przestrzegający przed rozwojem technologii. Dzisiejszy świat wreszcie dogonił tamte motywy, żeby tylko wspomnieć o AI, wirtualnych przestrzeniach, czy etycznych i moralnych dylematach dotyczących tworzenia sztucznego życia. Tymczasem Tron: Ares mówi w tej materii bardzo niewiele. To film, który nie tylko wykorzystuje estetyczną warstwę serii jedynie szczątkowo, ale również jej intelektualne fundamenty zupełnie odrzuca. Zamiast opowieści o cyfrowej transcendencji, otrzymujemy kiepskiej jakości blockbuster, który ma narobić jedynie wiele szumu, ale nie niesie oprócz chwilowej rozrywki żadnej większej wartości.

4,0
Tron: Ares to efektowana wydmuszka, która potrafi oczarować wyłącznie ścieżką dźwiękową.
Plusy
  • Znakomita ścieżka dźwiękowa autorstwa Trenta Reznora i Atticusa Rossa
  • Punkt wyjścia fabuły jest całkiem ciekawy
  • Kilka efektownych scen akcji
  • Charyzmatyczna rola Grety Lee
Minusy
  • Płytka fabuła
  • Niewykorzystany potencjał filozoficzny i technologiczny
  • Nijaki Jared Leto
  • Fatalny antagonista
  • Logiczne błędy fabularne i sporo uproszczeń
  • Zabrakło wyrazistej estetyki znanej z wcześniejszych części
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!