Teotihuacan: Miasto Bogów to worker placement w klimacie azteckim. Składamy ofiary, zbieramy kakao i przede wszystkim, świetnie się przy tym bawimy.
Teutotihu – co? Czyli o co tutaj chodzi
Na wstępie zaznaczę jedną rzecz. Kiedy przedstawiłem tę planszówkę znajomym od razu padło pytanie „Trudniejszej nazwy sobie twórcy nie mogli wymyślić?”. Odpowiadam, Teotihuacan: to prawdziwe miasto, a raczej ruina, którą pozostawili po sobie Aztekowie. Proszę więc winić Azteków a nie twórców gry. My natomiast wcielimy się właśnie w Azteków, którzy będą owe Miasto Bogów budować.
Jak budować miasto Azteków? Przede wszystkim będzie to rozsądna gospodarka niezbędnymi zasobami – robotnikami na ofiary dla bogów, kakao, złotem, drewnem i kamieniami. Poruszamy się sprawnie po planszy, wykonujemy przeróżne akcje i pozyskujemy za to zasoby, bądź też budujemy domy, dekoracje czy grobowce. Wszystko sprowadza się tutaj do prostej zasady – akcje zamieniamy na punkty.
Sama gra wykonana jest moim zdaniem rewelacyjnie. Plansza i elementy są ładne, a na samym środku budujemy piramidę, niczym w mahjongu. Miejcie jednak na uwadze, że całość zajmuje sporo miejsca. Potrzebny jest raczej potężny stół, żeby komfortowo się przy nim zmieścić. Przy okazji, to gra z gatunku trudniejszych. Nie jest to może najbardziej skomplikowany tytuł w jaki grałem, ale na pewno nie jest to pozycja dla całkowitych amatorów.
No dobra, to o co tutaj chodzi?
Cała mechanika Teotihuacan: Miasto Bogów to poruszanie się w koło swoimi trzema pionkami po ośmiopolowej planszy, wykonując wybrane akcje. W grze znajdziemy siedem głównych pól akcji. Trzy z nich służą do zbierania podstawowych surowców: las daje drewno, kamieniołom – kamień, a złoża złota – oczywiście złoto. Kolejne pole to pracownia alchemiczna, gdzie za odpowiednią ilość złota możemy rozwijać technologie i zdobywać stałe premie na dalszą część rozgrywki. W posiadłości arystokratów stawiamy domki, ale im więcej domków postawią sumarycznie gracze tym mniejszy zysk z tego pola.
Dalej mamy plac budowy, gdzie za drewno lub kamień możemy dołożyć cegiełkę do wznoszonej Piramidy Słońca. Ostatnie z pól to warsztat zdobniczy, w którym upiększamy stopnie piramidy. Tutaj kluczem jest sprytne dopasowanie symboli widniejących na kaflach – im lepiej je zestawimy, tym więcej punktów uda się zdobyć.
W skrócie – mamy trzy pola z których zbieramy zasoby i cztery pola gdzie zasoby możemy wydać w czymś w rodzaju minigier. Non stop musimy liczyć co najbardziej nam się opłaca.
I tutaj pojawia się moim zdaniem najfajniejszy plot-twist. Nasze pionki to kości, które po wykonaniu każdej akcji awansują o jedno oczko. Ale w momencie awansu na szóstą pozycję, robotnika składamy w ofierze. Dostajemy bonus, a zegar końca gry (a raczej klimatycznie mówiąc, zaćmienia) porusza się do przodu. Dzięki temu mamy sposób na kontrolę tempa rozgrywki. Oczywiście, im więcej oczek tym lepsze akcje może wykonać robotnik. Ale w praktyce zrobi to raptem kilka razy zanim złożymy go w ofierze i wstawimy nowego, niedoświadczonego z jednym oczkiem.
Do tego dochodzi kwestia kakao, czyli głównej waluty w grze. Musimy sprawnie je pozyskiwać, aby opłacać niektóre akcje i doświadczonych robotników w trakcie zaćmienia. Twórcy rozwiązali to w bardzo ciekawy sposób. Jeśli na danym polu znajdują się kostki innych graczy, to aby wykonać z niego akcję, musimy zapłacić kakao za każdy kolor kostki na tym polu. Ale, alternatywnie możemy pominąć akcję, aby otrzymać kakao za każdy kolor. Potencjalnie zatłoczone pola mogą stanowić więc problem, barierę nie do przejścia albo zapewnić nam niezły zarobek.
A jak się w to gra?
GramTV przedstawia:
Nie boli was jeszcze głowa? To takie uproszczone zasady, dochodzą jeszcze artefakty (kolejna minigra), trochę pomniejszych zasad i kilka szczegółów. Ogólny koncept jest jednak dokładnie taki – chodzimy kostkami w kółko, awansujemy, zbieramy kakao, budujemy piramidę i czekamy na zaćmienie, żeby dowiedzieć się kto wygrał. Finalnie, wszystko sprowadza się niezbyt klimatycznie do punktów, jak to w grach typu euro bywa.
Rozgrywka jest naprawdę przyjemna, płynna i dość prosta do wytłumaczenia. Niemniej, rozegranie partii w dobry sposób to już cięższa sztuka. Ogrom możliwości może być przytłaczający dla początkującego gracza. Mimo to, uważam, że można się nieźle bawić, nawet lekko przegrywając. Teotihuacan: Miasto Bogów nie jest grą, w której nagle nie będziemy mieli żadnych dostępnych ruchów. Prawdopodobnie w każdym wypadku zostanie nam kilka opcji. I nawet będą dość ciekawe – wstawimy jakąś dekorację, zbudujemy sobie domek, zbierzemy fajny artefakt. Naprawdę, nie jest źle. Gra jest raczej trudna, ale nie odstraszy natychmiast początkujących graczy, którzy faktycznie będą mieli ochotę na coś trudniejszego.
Interakcja między graczami jest wzorowa. Nie ma tutaj ściśle negatywnej interakcji pokroju zabierania zasobów czy zabijania wojska, ale blokowanie pól i podbieranie najlepszych ruchów potrafi mocno dać w kość. Rywalizujemy też o bonusy z kilku torów i stawianie domków z posiadłości arystokratów. Naprawdę czuć konkurencję na karku, ale taką zdrową i całkiem przyjazną.
Rozgrywka powinna zająć nam koło 45 minut na jednego gracza, całkiem rozsądny czas. Moim zdaniem, optimum to gra 3-osobowa, ale w dwie i cztery też zagramy bez większego problemu. Na plus zaliczam też regrywalność – kolejność pól losujemy przed rozpoczęciem gry. Każda partia będzie więc nieco inna.
Jeśli miałbym wskazać wady tej gry, jednocześnie was nie zanudzając, to odniosłem wrażenie, że regrywalność jest jednak na dłuższą nieco iluzoryczna. Gra ma odrobinę nieprzemyślany system punktów, który sprawia, że wyraźnie widać dominującą strategię. I doświadczeni gracze będą mimo wszystko konsekwentnie właśnie do niej dążyć, zamiast próbować eksplorować inne ścieżki. A to sprawia, że 10 gra robi się już mocno kompetetywna, a Teotihuacan (choć nadal świetny) traci sporo początkowej magii.
8,5
Teotihuacan: Miasto Bogów to bardzo przyjemna gra, której niewielkie wady pokazują się dopiero po wielu partiach
Teotihuacan... Teo... Nie Teutotihuacan, tylko Teotihuacan. Gra jest rzeczywiście świetna, może ktoś będzie chciał kupić, więc prawdziwa nazwa może mu się przydać :D