Star Trek: Sekcja 31 to kolejny rozdział w odwiecznej podróży kultowej marki science fiction – tym razem jednak nie na wielkim ekranie, a w formie filmu telewizyjnego. Szkoda tylko, że wyszła z tego podróż w nieznane.
Po tym jak w 2009 roku J.J. Abrams umiejętnie tchnął w markę nowe życie, dało to początek nowym filmom, ale i nowym serialom. Fani Star Treka są jednak podzieleni. Bo z jednej strony w ofercie studia Paramount, dzierżącej prawa do marki, jest w końcu z czego wybierać, po latach posuchy. Lepsze produkty przeplatają się jednak z tymi gorszymi - momentami odcinane są kupony od dawnych sukcesów, jak w przypadku zaskakująco świeżego Star Trek: Picard, ale równocześnie dostajemy bubla w postaci Star Trek: Discovery, który szybko stracił swą energię i co gorsza - sens. Nie ulega wątpliwości, że choć Star Trek traktuje o podróży, to wciąż nie wiadomo, w jakim kierunku ta marka obecnie podąża.
Czym jest twór zwany Star Trek: Sekcja 31? Oficjalnie jest to pierwszy pełnometrażowy film w uniwersum, jaki powstał od czasu głośnego i w dużej mierze średniego Star Trek: W nieznane. Nieoficjalnie mamy jednak do czynienia z czymś, co zostało powołane do życia głównie dlatego, że nie nadawało się na serial. Jestem pewien, że taka była właśnie droga tego projektu - został zaprezentowany studiu jako pilot nowego serialu i na pokazach testowych pewnie wywołał tak mieszane reakcje, że postanowiono ulepić z tego pełnometrażowy film i wrzucić na Paramount + (w Polsce SkyShowtime).
Star Trek: Sekcja 31
Misja, którą lepiej było anulować
Tak czy inaczej, z technicznego punktu widzenia, mamy tu do czynienia z przedłużeniem żywota serialu Star Trek: Discovery – Sekcja 31 to spin-off. Discovery, jak już wspomniałem, początkowo obiecywał nową jakość w uniwersum, ale z sezonu na sezon popadał w coraz większą sztuczność i przesadę, co dostrzegli nie tylko fani, ale i krytycy. Jednym z jej najbardziej przerysowanych elementów była Philippa Georgiou – postać, która nigdy nie wydawała się na tyle interesująca, by dźwigać na swoich barkach oddzielną historię. A jednak ona staje się twarzą Sekcji 31, co już na etapie zapowiedzi budziło wątpliwości. Z serialu o coraz gorszej reputacji wyciągnięto jedną z jego najmniej przekonujących postaci i zrobiono z tego pełnometrażowy film – w ramach uniwersum, które od lat wydaje się błądzić bez wyraźnego kierunku. Co mogło pójść nie tak?
Kto zatem wcisnął przycisk "start", jeśli przesłanki nie były zbyt optymistyczne? Trudno nie odnieść wrażenia, że za całym przedsięwzięciem stoi rosnąca popularność Michelle Yeoh, która po oscarowym sukcesie Wszystko wszędzie naraz (aktorka wyszła wówczas z gali ze statuetką) stała się ulubienicą Hollywood. Yeoh ma za sobą długie lata kariery w Hongkongu, dopiero udział w bondowskim Jutro nie umiera nigdy otworzył jej drogę do Hollywood. Jednak to słynny Przyczajony tygrys, ukryty smok uczynił z niej gwiazdę. Potem było różnie, ale aktorka była wierna kinu akcji, coraz częściej pojawiając się w filmach amerykańskich. Od kilku lat, a zwłaszcza po Oscarze, mamy jednak do czynienia z istną eksplozją jej popularności. Momentami mam wrażenie, że jest dosłownie wszędzie, nawet w lodówce.
Star Trek: Sekcja 31
Czarna dziura kreatywności
Sekcja 31 kosztowała niemało – według dostępnych informacji budżet wyniósł około 80 milionów dolarów. Co bardziej szokujące, aż 12 milionów pochłonęła sama gaża Michelle Yeoh. Kwota ta wydaje się wręcz absurdalnie wysoka, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że aktorka nie daje tu żadnego popisu gry aktorskiej – odgrywa swoją rolę na autopilocie, jakby sama nie do końca wierzyła w ten projekt.
GramTV przedstawia:
Co jednak zaskakujące, film wygląda tanio, jak na swoje możliwości. Pierwsza scena z główną antybohaterką (pomijając prolog) rozgrywa się w kosmicznym barze, który rzekomo tętni życiem, ale wystarczy się rozejrzeć, by dostrzec pustki – twórcom najwyraźniej zabrakło budżetu na statystów. To zgrabna metafora dla całego filmu. Sekcja 31 robi wokół siebie mnóstwo szumu, obiecuje ekscytującą imprezę pełną pozaziemskich błyskotek i drinków, ale ostatecznie wszystko okazuje się miałkie i pozbawione treści. W tym świecie nie ma życia, a cała ta zabawa jest na nic.
Pod względem oprawy wizualnej film przypomina to, co już widzieliśmy w Star Trek: Discovery. Nie jest to zaskoczeniem, skoro za kamerą stanął Olatunde Osunsanmi, jeden z głównych reżyserów tego serialu. Filtr kolorów jest taki sam, podobnie jak reszta. Uwaga – ta błyskotka może i uwodzi, ale nie daje żadnej satysfakcji.
Star Trek: Sekcja 31
Cień wielkiej marki
Cała koncepcja filmu wydaje się nieudolnym naśladownictwem innych popularnych tytułów. Star Trek: Sekcja 31 chce być Gwiezdną Flotą w wersji Suicide Squad. Niestety, jeśli chce się wzorować, to wypada wzorować się na tych tworach, które za wzór uchodzą. Problem w tym, że oryginalny Legion Samobójców z 2016 roku sam był scenariuszowym i montażowym chaosem, a twórcy Sekcji 31 postanowili powtórzyć te błędy. Otrzymujemy więc grupę nietuzinkowych wojowników, gotowych do największych poświęceń w imię sprawy, ale ani ich relacje, ani stawka ich misji nie robią większego wrażenia. Jest to również próba nawiązania do kultowego serialu Firefly, ale bez jego polotu, lekkości i prawdziwego ducha przygody. Ale i tak najgorzej robi się wtedy, gdy Sekcja 31 odwołuje się do… Interkosmosu.
W całym tym galimatiasie można by liczyć chociaż na spójną tonację, ale Sekcja 31 nie potrafi się zdecydować, czym właściwie chce być. Film raz próbuje budować napięcie i iluzję mrocznej historii, by zaraz potem rozbić atmosferę tępymi onelinerami, które zamiast bawić, wywołują politowanie. W wielu scenach można odnieść wrażenie, że dialogi napisano według zasady: "wrzuć żart, nawet jeśli nie pasuje" – i tak oto bohaterowie sypią suchymi ripostami w momentach, które wręcz proszą się o dramaturgię. Najbardziej jednak absurdalnie wyglądają momenty, w których film stara się być poważny i romantyczny. Zamiast angażować widza, film jedynie go rozprasza swoim rozchwianym stylem.
Ostatecznie Star Trek: Sekcja 31 to projekt bez kierunku i wizji, który od początku sprawiał wrażenie niepotrzebnego. Jest najpewniej marnym pilotem serialu, który nigdy nie powstał i spin-offem innego serialu, który dawno stracił swoją siłę. Efekt końcowy? Film, który choć jest częścią kultowej marki, pozostanie jedynie zapomnianym epizodem w jej historii.
3,0
Z serialu o coraz gorszej reputacji wyciągnięto jedną z jego najmniej przekonujących postaci i zrobiono z tego pełnometrażowy film – w ramach uniwersum, które od lat wydaje się błądzić bez wyraźnego kierunku. Co mogło pójść nie tak?