Splinter Cell: Deathwatch – recenzja serialu. Robert Lewandowski w serii Ubisoftu

Radosław Krajewski
2025/10/19 12:00
1
0

Co ma wspólnego Sam Fisher z Polską? Więcej niż mogłoby się wydawać, a zdradza to pierwsza od wielu lat nowa produkcja ze świata Splinter Cell.

Sam powrócił

Jeżeli jakakolwiek seria zasługuje na odrodzenie, to bez wątpienia jest to Splinter Cell. Chociaż gatunek klasycznych skradanek nie jest obecnie najpopularniejszy, to deweloperzy z Ubisoftu przy odrobinie kreatywności mogą zadowolić zarówno fanów pierwszych, klasycznych odsłon serii, jak i graczy pragnących więcej akcji, niczym z Conviction lub Blacklist. Od czasu ostatniej części minęło już dwanaście lat, a więc dłużej, niż minęło między premierą pierwszej części a Blacklist z 2013 roku. Czas najwyższy, aby Sam Fisher wrócił z emerytury i znowu pokazał, na co go stać. I chociaż od dłuższego czasu powstaje remake klasycznego Splinter Cella, to od dawna Ubisoft nie ujawniał żadnych szczegółów o tym projekcie. Najwyraźniej francuskie studio chce wysondować zainteresowanie marką animowanym serialem od Netflixa, który niedawno zadebiutował na platformie. Splinter Cell: Deathwatch to zdecydowanie krok w dobrą stronę, a polscy widzowie szczególnie docenią tę produkcję.

Splinter Cell: Deathwatch
Splinter Cell: Deathwatch

Akcja Deathwatch rozgrywa się wiele lat po wydarzeniach z Blacklist. Sam Fisher wiedzie spokojne, odcięte od świata życie w Polsce, z dala od niebezpiecznych misji i operacji specjalnych. Wszystko zmienia się w momencie, gdy nieudana akcja młodej agentki Zinnii McKenny ściąga na jego dom grupę zabójców i ponownie otwiera drzwi do świata, przed którym próbował uciec. Sam musi wrócić do akcji, gdyż w Czwartym Eszelonie jest się agentem aż do grobowej deski.

W serialowym Splinter Cell nie ma miejsca na rozbudowany prolog, który wszystko dokładnie wytłumaczy. Jesteśmy wrzuceni w sam środek akcji, a ta narracyjna oszczędność staje się znakiem rozpoznawczym całej produkcji Netflixa. Odcinki trwające zaledwie po około 23 minuty, wymusiły na twórcach takie skonstruowanie fabuły, aby jej rytm nie był zaburzony, co poniekąd przypomina prowadzenie historii znanej z gier. Tym samym Deathwatch opiera się na dynamicznych scenach akcji, co akurat bardziej zadowoli fanów Conviction i Blacklist, niż Pandora Tomorrow lub Chaos Theory.

Splinter Cell: Deathwatch
Splinter Cell: Deathwatch

Jednym z największych wyzwań adaptacji Splinter Cella była kwestia oddania ducha serii. Gry słyną z powolnego, precyzyjnego skradania, które trudno przełożyć na dynamiczne medium serialowe. Twórcy szybko znaleźli na to odpowiedź: więcej akcji. Owszem, Sam wciąż działa z cienia, korzysta z gadżetów i cichej eliminacji przeciwników, ale sceny skradankowe i szpiegostwa są skrócone na rzecz intensywnych sekwencji walki wręcz, strzelanin i pościgów. Nie dziwi więc, że miejscami Splinter Cell: Deathwatch ma więcej wspólnego ze Johnem Wickiem niż klasyczną trylogią Splinter Cella. W końcu twórcą serialu jest Derek Kolstad, scenarzysta trzech pierwszych części przygód bohatera granego przez Keanu Reevesa. Trzeba jednak przyznać, że akcja jest dobrze zrealizowana i ogląda się ją o wiele lepiej niż chociażby w animowanych przygodach Lary Croft. Odpowiedzialne za animację studio Sun Creature zadbało o płynność ruchów i choreografię, dzięki czemu każdy cios i każdy strzał wygląda efektownie. Realistyczna animacja podkreśla brutalność starć, gdzie krew i przemoc nie są tu ukrywane.

Ostatnia misja?

Fabuła serialu zbudowana jest na solidnych fundamentach i szybko zaczyna wciągać swoimi tajemnicami oraz intrygami, to jednak problem leży w umiejscowieniu historii po Blacklist. Sam Fisher jest już prawdziwym szpiegowskim weteranem, więc do pomocy otrzymuje młodszą towarzyską, która według wszelkich prawideł ma przejąć od niego pałeczkę. Mamy tu więc do czynienia z wyraźnymi inspiracjami Logan: Wolverine, gdzie stary bohater musi moralnie rozliczyć się ze swoją przeszłością, wyruszając na ostatnią misję, a przy okazji wyszkolić nowe pokolenie. Niestety emocjonalna strona tej opowieści jest dosyć płaska i jednowymiarowa. Relacja Sama i Zinii rozwija się w przewidywalny sposób, nie dostarczając żadnych większych emocji. O wiele lepiej wypadają wątki związane z głównymi przeciwnikami, czyli Dianą i Charliem Shetlandami, spadkobiercami wielkiej korporacji Displace International. Chociaż ich motywacje są dosyć schematyczne dla kina szpiegowskiego, to konfliktowi nie brakuje dużej skali.

Splinter Cell: Deathwatch
Splinter Cell: Deathwatch

GramTV przedstawia:

Polscy widzowie otrzymają dodatkowe wrażenia z licznych odniesień do naszego kraju. Chociaż nie będę zdradzał zbyt wiele, to część akcji Splinter Cell: Deathwatch rozgrywa się w Polsce, a Sam Fisher przyjmuje nawet polskie imię i nazwisko, aby ukryć swoją prawdziwą tożsamość. W serialu możemy zobaczyć nawet fragmenty meczu reprezentacji Polski (oczywiście w animowanych ujęciach) z Robertem Lewandowskim w głównej roli. Miło, że w końcu ktoś przypomniał sobie o naszym kraju i w jakiś ciekawy sposób do niego nawiązał, a nie wykorzystał bardziej oczywistych wyborów, jak Czechy, Słowacja, Bułgaria, czy Węgry.

Tym razem w roli Sama Fisher usłyszymy nie Michaela Ironside’a, ale doskonale znanego aktora Lieva Schreibera. Gwiazdor otrzymał niełatwe zadanie zmierzenia się z legendarnym głosem bohatera Splinter Cella, który był jednym z elementów tożsamości tajnego agenta. Jednak Schreiber wypada naprawdę dobrze jako Sam Fisher. Nie próbuje naśladować swojego poprzednika, a dodatkowo jego wersja postaci jest starsza, bardziej zmęczona i oszczędna w emocjach. To zupełnie inne, ale równie przekonujące wcielenie. Obok niego pojawia się świeża krew, czyli Kirby Howell-Baptiste jako Zinnia McKenna. To agentka, której determinacja graniczy z obsesją, dzięki czemu nadaje odpowiedni tom wielu scenom akcji, stając się motorem napędowym dla fabuły.

Od strony wizualnej Deathwatch przypomina Tomb Raider: Legenda Lary Croft, czy Wyspę Czaszki, ale jakość animacji stoi na wyższym poziomie, zwłaszcza w sekwencjach walki. Nieco gorzej wypada oprawa podczas rozmów postaci, gdzie widać, że mimika jest ograniczona. Ogromne wrażenie robią również lokacje, szczególnie te skąpane w mroku z punktowymi światłami, które dają jakiekolwiek odniesienie co do skali całej scenografii.

Splinter Cell: Deathwatch jest miłą niespodzianką. Po kiepskiej animowanej adaptacji Tomb Raidera nie liczyłem, że powrót Sama Fischera w tym samym medium może być tak udany. Nie jest to serial bez wyraźnych wad i nie ma ambicji stać na tej samej półce co Arcade, ale to niezły dodatek do zakurzonej już serii, którą Ubisoft powinien nareszcie wyjąć z szuflady i dać graczom to, czego naprawdę pragną, czyli nowej gry z Samem Fischerem.

7,0
Splinter Cell: Deathwatch oferuje dynamiczną i brutalną akcję w niezłej animacji. Nie jest to wymarzony powrót Sama Fischera, ale wielu graczy będzie zadowolona z ponownego spotkania z legendarnym bohaterem.
Plusy
  • Szybkie tempo akcji
  • Dynamiczne sceny walk, ale fani skradanek też znajdą tu coś dla siebie
  • Czuć klimat gier, zarówno oryginalnych części, jak i tych późniejszych nastawionych na akcję
  • Niezła jakość animacji
  • Liczne polskie odniesienia
  • Liev Schreiber zdał egzamin jako starszy Sam Fisher
Minusy
  • Płytkie wątki emocjonalne i relacje między postaciami
  • Przewidywalna intryga
  • Animacja postaci w dialogach jest momentami sztywna
  • Mogłoby być więcej scen skradankowych, które odwoływałyby się do pierwszych części serii
Komentarze
1
Grze
Gramowicz
20/10/2025 08:09

Jestem gdzieś w połowie, czyli jak już połączyli zęba z zegarkiem. Nie powiem, nawet mi się podobuje. No i oczywiście fajnie, jak są wątki polskie. Zawsze to jednak miło - o ile są pozytywne...