To raczej niezobowiązująca impresja niż klasyczna recenzja. Forma została dostosowana do treści, bo trudno rozkładać na czynniki pierwsze coś tak ulotnego jak Sandman. To serial, który bardziej się czuje, niż analizuje. I który – paradoksalnie – właśnie dlatego potrafi zostawić widza w stanie… sennego znużenia.
Zmarły niedawno Ozzy Osbourne śpiewał kiedyś, że jest tylko marzycielem, który śni i pragnie nadejścia lepszych dni. W tych prostych słowach piosenki Dreamer zawarta była nadzieja, ale i smutek człowieka uwięzionego w świecie własnych wyobrażeń. Podobnie jak Ozzy, Morfeusz — Pan Snów z komiksowego świata DC — żyje na granicy jawy i iluzji, próbując nadać sens rzeczywistości utkanej z marzeń. Jak jednak śnić, gdy snem się włada?
Sen na jawie
Przypomnijmy — na powrót tego serialu czekaliśmy aż trzy lata. Pierwszy sezon w dużej mierze zachwycał, choć pozostawiał uczucie niedosytu, jakby brakowało mu tej przysłowiowej kropki nad „i”. Po licznych kontrowersjach wokół Neila Gaimana produkcja wreszcie powróciła, tym razem podzielona na dwie części. Pierwsza połowa ponownie zachwyca rozmachem, ale wyraźnie kuleje pod względem tempa i emocjonalnego zaangażowania widza — i w tej ocenie w pełni zgadzam się z moim przedmówcą, Radosławem Krajewskim. Czy w drugiej części udało się nadrobić te niedociągnięcia? Niestety, odnoszę wrażenie, że zamiast nabrać wyrazistości, serial całkowicie się rozmywa — jakby przeszedł z formy stałej w ciekłą i utracił swoją strukturę. Czy jednak w ogóle ją posiadał?
Gdybym obejrzał takiego Sandmana jako dzieciak, pewnie byłbym zachwycony. Już wtedy chłonąłem mitologie – zwłaszcza tę grecką, redakcji Jana Parandowskiego – i z miejsca zakochałbym się w koncepcji personifikowanego Snu, który wchodzi w relacje z bóstwami, demonami i fantazmatami całej kulturowej wyobraźni. Z wypiekami na twarzy śledziłbym każdy epizod, próbując rozgryźć ukryte symbole i mitologiczne odniesienia. Błagałbym rodziców, by pozwolili mi to oglądać mimo ograniczeń wiekowych, bo czułbym, że to coś więcej niż zwykły serial – to brama do świata, który już wtedy intuicyjnie przeczuwałem.
Ale potem dorosłem. I kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po komiks Neila Gaimana, poczułem dziwną mieszankę fascynacji i rozczarowania. To, co kiedyś żyło tylko w mojej głowie, nagle zostało przelane na papier – ubrane w konkrety, nazwy, dialogi. I cóż… albo się tę konwencję kupuje, albo nie. Ja kupiłem ją tylko częściowo. Gaiman z polotem łączy wątki mitologiczne, alegoryczne i kulturowe, nadając bóstwom osobowości i problemy emocjonalne. Ale mnie ta dosłowność, to wciskanie snu w formę, nie przekonywało. Z Amerykańskimi bogami, od których się odbiłem, miałem podobnie.
Władca snów i królestwo dłużyzn
Dlatego do serialowego Sandmana podszedłem z dystansem. Pierwszy sezon wywołał we mnie mieszankę satysfakcji i rozczarowania – zdecydowanie ambiwalentne doświadczenie. Przy drugim sezonie poczułem, że dystans między mną a znaczeniami ukrytymi w tej produkcji wyraźnie się pogłębił. Bo choć produkcja zachwyca rozmachem, cudownymi kostiumami, znakomitym castingiem i pięknie zaprojektowaną scenografią, to wciąż… nie mogę się w to wciągnąć. Wszystko jest jak trzeba, tylko snu w tym śnie za mało.
Sandman wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom. Niby to fantasy, ale bez klasycznego bohatera, który przechodzi drogę, pokonuje zło i przywraca porządek. Zamiast tego mamy Morfeusza — istotę potężną, lecz pełną sprzeczności — który co rusz wikła się w dylematy, zarówno boskie, jak i głęboko ludzkie. W drugim sezonie centrum opowieści przesuwa się na jego relację z synem, Orfeuszem — relację naznaczoną bólem, winą i nieodwracalnymi decyzjami. A że to relacja zakończona tragedią, fabuła skręca w jeszcze bardziej melancholijne rejony. Kiedy Lucyferowi odcina się skrzydła, wiesz, że świat postawiono na głowie i nie masz pojęcia, czego się dalej spodziewać. Z narracją dzieje się to, co zasugerowano – serial zmierza w pustkę.
Sandman
Więcej snu w śnie
W drugiej połowie tego pożegnalnego sezonu, jest jeszcze mniej konkretnie niż w części pierwszej. Morfeusz zmaga się z wyrzutami sumienia po śmierci syna, Orfeusza. Na scenę wkracza również bożek psot i chaosu — Loki. Tak, świat DC również czerpie z tej postaci i pozwala jej solidnie namieszać. Towarzyszy mu z kolei Puk, znany z Snu nocy letniej Szekspira, odgrywany przez Jacka Gleesona — pamiętnego Joffreya z Gry o tron. I trzeba przyznać, że coś ożywczego jest w obserwowaniu jego kolejnej, szelmowskiej roli.
GramTV przedstawia:
Wprowadzenie nowych/starych postaci miało być z kolei ostrzem, ale okazało się być narzędziem tępym — oni są, ale nie ranią, nie tną, nie zostawiają śladu. Koryntczyk, ponownie grany przez Boyda Holbrooka, choć nadal charakterystyczny, stracił coś z tej niepokojącej dzikości, którą miał wcześniej. Jego obecność przypomina raczej cień dawnego siebie niż realne zagrożenie czy siłę napędową fabuły. Johanna Constantine o twarzy Jenna Coleman z kolei — choć aktorsko wypada solidnie i teoretycznie ma potencjał do odegrania większej roli — pojawia się na ekranie jakby z konieczności. Romans między tą dwójką zdaje się wynikać bardziej z kalkulacji scenariuszowej niż z jakiejkolwiek chemii. Czy ktoś w ogóle wie, że głosu jednej postaci udziela sam Mark Hamill, czyli Luke Skylwalker i niezapomniany Joker z animacji Batmana? Ten potencjał także nie został wykorzystany.
Dostajemy więcej gadających głów, które toczą kolejne pseudofilozoficzne rozmowy, zamiast budować napięcie czy pogłębiać relacje. I tu właśnie leży główny problem Sandmana: to serial, który tonie w gadaniu. Łopatologiczne, wieloznaczne, rzekomo głębokie dialogi wylewają się z ekranu strumieniem słów – i choć mają brzmieć jak filozoficzne złoto, najczęściej prowadzą donikąd. To opowieść, która bardzo chce być mądra. Chce być elegancka, pełna znaczeń, oniryczna i tajemnicza. Ale w tym uporczywym dążeniu gubi sens. Jakby ktoś opowiadał ci sen, który miał przypominać Mulholland Drive, a skończył jako motywacyjna przemowa z festiwalu coachingu.
Sandman
Milczący księżyc, gadające głowy
To właśnie gorzki paradoks. Jeśli oniryzm to nurt, który operuje logiką snu, to Sandman jest zaprzeczeniem oniryzmu. Niby opowiada o śnie, ale robi to tak trzymając się kształtów, kolorów i symboli, że nie zostawia miejsca na prawdziwe szaleństwo. A przecież sen to tajemnica, nieprzewidywalność, emocja. Tymczasem Netflix serwuje nam „ładny sen” – zbalansowany, ułożony, przemyślany. Jakby chciał, byśmy śnili zgodnie z regulaminem użytkownika.
W ostatnich dwóch odcinkach (serial ma jeszcze odcinek dwunasty, będący epilogiem) zaczyna się istny maraton narracyjnych tortur. Choć doceniam dobór aktorów i odwagę w sięganiu po wątki LGBT, które dodają produkcji kolorytu i pikanterii, poruszyły mnie też momenty egzystencjalnej refleksji — całość wciąż pozostaje boleśnie rozwodniona. Te barwne elementy, choć z pozoru wzbogacają historię, często pełnią jedynie rolę kosmetycznych zabiegów, które nie kryją głębszego znaczenia ani nie nadają narracji prawdziwej siły. Przy końcu tej długiej historii następuje istotny zwrot w fabule, ale nawet to w żaden sposób nie ożywia doświadczenia. Serial przypomina pocałunek matki na dobranoc: za długi, zbyt czuły, przesadnie ostrożny, a przez to nieco niepokojący, bo nadopiekuńczy.
Jak wiemy, Netflix oferuje możliwość przyspieszania odtwarzania na urządzeniach mobilnych, i czasem – choć niechętnie – z tej funkcji niej korzystam. Jednak Sandman to jedyny serial, przy którym nawet piąty bieg… w ogóle nie robi większej różnicy. Tempo pozostaje równie ślimacze, co chyba najlepiej oddaje problem tej produkcji. Serial o śnie, przy którym da się zasnąć.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!