Jeśli widzisz Echoes of the End i myślisz, że może warto w to zagrać, mam dla Ciebie szereg lepszych alternatyw.
Myślę, że w procesie produkcji każdej gry wideo powinien być moment, w którym twórcy zadają sobie proste pytanie – co w naszym tytule będzie oryginalnego. Nie musi to być innowacja czy nowość. Może to być styl graficzny, pomysł na świat, mechaniki czy twist fabularny. Cokolwiek kolorowego i wyrazistego, co wybije się przez wszechobecną szarzyznę. Takiego pytania prawdopodobnie nie zadali sobie twórcy Echoes of the End, a jeśli zadali, błędnie na nie odpowiedzieli. Szukając pozytywów znajdę je w nieoczywistym dla dewelopera miejscu – to jest gra, która przypomina nam, że mamy na rynku kilka podobnych tytułów z wieloma atrakcjami, które warto sprawdzić zamiast bohatera tej recenzji.
Gdyby opisać Echoes of the End jednym słowem, byłoby to słowo nijaki. Gdyby to nie była gra, a danie, byłaby to mizeria. Mało skomplikowana, szybka, ale też bez większego polotu i troszkę wstyd ją podać na uroczystej kolacji. W takich okolicznościach to raczej przejaw lenistwa. Tak też jest z fabułą w Echoes of the End. W pełnym magii świecie mamy absolutnie komplet klisz i schematów z kategorii tych najnudniejszych i najbardziej oklepanych. Jest więc główna bohaterka z dużą mocą i trudnym charakterem, jej młodszy, zapatrzony w nią brat łatwo pakujący się w problemy oraz tajemniczy nieznajomy, który niespodziewanie ratuje nas z opresji, ale skrywa też tajemnicę, która ma nas zaszokować, ale ostatecznie nie sprawi nawet, że drgnie nam brew. Do tego wszystkiego dochodzi ratowanie brata, wspomnienie ojca oraz ktoś bardzo zły pragnący uwolnić pełen potencjał magii, po drodze mordując, niszcząc i wszczynając wojny. No i jak przystało na oklepaną historię, na całym świecie jest tylko jedna osoba, która się tym interesuje i jest to oczywiście główna bohaterka.
Nic w tej opowieści nie jest ciekawe ani chociaż odrobinę wykraczająca poza mocno ograne schematy. Nie ma tutaj nic interesującego w dialogach, płaskich postaciach czy scenkach przerywnikowych. Gry action adventure cechują się mocnym naciskiem na historię, a więc i standardy są dosyć wysokie. Jednocześnie cały świat Echoes of the End, ze swoją magią, zależnościami, rolami i wydarzeniami, jest nieprzeciętnie nudny. To powodowało, że często ciężko było mi się skupić na dialogach, bo moje myśli momentalnie odpływały gdzie indziej. Gry są do tego, aby wyjść ze świata rzeczywistego i zagłębić się w czymś nierealnym, ale też ekscytującym. Tutaj tego jednak nie zaobserwowałem. Z podobnych gier w tym roku wyszło South of Midnight, które ocieka klimatem. Czuć było, że robili to ludzie z wyczuciem estetyki, kreatywnymi pomysłami i sporymi umiejętnościami. W Echoes of the End można odnieść wrażenie, że ktoś na szybko poprosił Chat GPT o przygotowanie schematu opowieści i dostał coś tak oklepanego.
Walka z gracją słonia w składzie porcelany
Walka jest czymś, co mogło uratować Echoes of the End, ale twórcy zaprzepaścili okazję przez kilka niefortunnych decyzji. Przede wszystkim spore możliwości daje magia. Nie ma tutaj jednak kul ognia, a raczej inspiracje Gwiezdnymi Wojnami. Bohaterka potrafi na przykład przyciągnąć, odepchnąć lub rzucić przeciwnikiem. Czasami więc nie trzeba używać miecza, bo można pchnąć wroga w stronę przepaści. Satysfakcję daje też uderzenie jednym o drugiego. To też zwiększa zakres opcji taktycznych, bo sam miecz nie jest najbardziej efektywny. Wynika to głównie z niedopracowania systemu walki, który aż prosi się o długie kombinacje ataków, ale jednocześnie w ich trakcie przeciwnik potrafi odpalić swój cios, a system jest tak skonstruowany, że praktycznie nie da się go sparować. Unik jeszcze da się zrobić, ale on też nie jest wygodny w użyciu. W efekcie sekcje, w których do pokonania było kilku wrogów, robiły się bardzo męczące. Tym bardziej jeśli wrogami byli inni żołnierze, którzy zawsze w swoich szeregach mieli jednego, który z dystansu ciśnie niezwykle precyzyjnymi pociskami ognia.
Gra teoretycznie nie jest trudna, ale przez brak finalnych szlifów w sterowaniu i systemie walki łatwo jest zginąć. Część problemów jest dosyć kuriozalna. Przykładowo użycie mocy działa tak, że trzeba jednym przyciskiem “złapać’ wroga (cudzysłów wynika z tego, że tylko go namierzamy, on ciągle się porusza w swój sposób), wychylić analog i puścić spust odpowiedzialny za użycie magii. Ten ostatni element jest totalnie zbędny, wydłuża proces użycia ataku i często stanowi problem. To, jak i kilka innych drobnostek sprawia, że system walki jest nieco zbyt toporny. Bohaterka powinna być jak baletnica, z gracją skacząca między wrogami, wykonując ataki, uniki czy odbicia wrogich ciosów. Zamiast tego wszystko jest nieco zbyt skostniałe i wolne. Jakby twórcy chcieli mieć dynamiczną walkę, ale zrobili ją tak, że często bardziej opłaca się pasywne reagowanie na ataki niż przejmowanie inicjatywy.
GramTV przedstawia:
Pewna toporność gry sprawia, że początki nie są najłatwiejsze. Pierwszy pojedynek z bossem powtarzałem wielokrotnie, aż wreszcie opanowałem nie zawsze intuicyjne niuanse systemu walki. Z czasem jest nieco lepiej, zwłaszcza po odblokowaniu kilku umiejętności pozwalających efektywnie robić krzywdę wrogom za pomocą magii. Pewien urok mają też brutalne wykończenia czy okazjonalna współpraca z naszym towarzyszem, który w walce nie tylko odciąga uwagę minimum jednego przeciwnika, ale potrafi też pomóc nam wykończyć wroga. Nie chcę więc powiedzieć, że walka jest całkowicie zła. Ona mogłaby być całkiem przyjemna gdyby twórcy poświęcili więcej czasu na dopracowanie kilku elementów, albo chociaż mieli pomoc dobrego combat designera, który podpowie jak dokonać drobnych korekt (np. w sterowaniu, patrz używanie magii), aby rozgrywka była płynniejsza i przyjemniejsza.
Swoje pięć minut w Echoes of the End mają też sekcje zręcznościowe oraz zagadki środowiskowe. W pierwszym przypadku ograniczamy się do wąskiej palety możliwości, oczywiście dobrze ogranych przez wszystkie inne gry. Wiele o tej produkcji mówi fakt, że świeżość w rozgrywce mają zapewniać zdobywane dopiero od połowy kampanii “atrakcje” jak podwójny skok czy dashowanie. W przypadku łamigłówek ciężko doszukiwać się w nich jakiegoś polotu, chociaż też nie będę na siłę narzekać, że są wyjątkowo złe. One po prostu są, występują dosyć często, mają teoretycznie za zadanie urozmaicić rozgrywkę, ale po skończeniu każdej ciężko mówić o satysfakcji. Jedynym ich dużym plusem jest mechanika manipulowania czasem, która pozwala odbudować zawalony most czy zniszczony budynek. To akurat zawsze wygląda efektownie, chociaż trudno powiedzieć, aby twórcy ze studia Myrkur Games wykorzystali ten potencjał w jakiś szczególnie błyskotliwy sposób.
Islandia, jaką już wiele razy widzieliśmy
Pewnym pomysłem na uratowanie gry mogłyby być lokacje, wyraźnie inspirowane Islandią. Początkowo wygląda to nawet bardzo efektownie, zwłaszcza na dużych, otwartych przestrzeniach. Wtedy Echoes of the End potrafi zrobić dobre wrażenie. Gorzej przy zbliżeniach, zwłaszcza na buzię. Jedna z antagonistek ma tak dziwaczny wyraz twarzy, że mam wrażenie, jakby za jej projekt odpowiadał szef studia, który uparł się, aby na przekór wszystkim oraz logice i dobremu gustowi zrobić z tej postaci pokrakę. Niestety dobre wrażenie części lokacji psują niektóre poziomy rozgrywające się w zamkniętych miejscówkach. Tam nie tylko brakuje pomysłów, ale też wykonania. Część to nudne korytarze, ciągnące się w nieskończoność. Potęguje to bardzo złe tempo rozgrywki. Rozdziały są zdecydowanie zbyt długie i monotematyczne, w pewnym momencie zaczynają więc nużyć. To też sprawia, że łatwo zgubić wątek. Nie raz w trakcie danego etapu zastanawiałem się, gdzie ja w ogóle zmierzam, nie mówiąc już o sensie tej drogi.
Mimo tych wszystkich narzekań Echoes of the End nie jest gniotem. To bardziej przeciętniak, którego największym grzechem jest gatunek, w którym funkcjonuje. To też pętla na szyi, którą zaserwowali sobie sami deweloperzy, bardzo źle interpretując obecne trendy. W tym segmencie mamy kilka wybitnych produkcji, z serią God of War na czele. Jest też cudowne A Plague Tale, niedocenione Banishers: A Ghost of New Eden czy niedawno wydane South of Midnight. Poprzeczka jest więc ustawiona bardzo wysoko, a Echoes of the End ma w sobie zdecydowanie zbyt mało talentu, aby chociaż podjąć rękawicę. Najgorsze dla dewelopera jest jednak to, że dwie ostatnie produkcje sprzedają się mocno poniżej oczekiwań. Takim samym tytułem miał być też Project 8 od 11 bit, który został skasowany między innymi ze względu na coraz mniejszy potencjał komercyjny gatunku. Uwielbiam takie gry, ale z żalem muszę stwierdzić, że są w zdecydowanym odwrocie. Echoes of the End odatkowo bliższe jest poziomem Unknown 9: The Awakening. Nic ciekawego i komercyjnie gwarantującego katastrofę. Po pierwszych dniach od premiery widać, że nie skończy to się zbyt dobrze.
Rynek gier action adventure nie jest może w szczytowym momencie, ale da się znaleźć kilka tytułów, które swoim poziomem wyraźnie odstają od Echoes of the End. To też gra, która jednocześnie nic nie robi bardzo źle, ale też w żadnym momencie nie wybija się ponad przeciętność. To klasyczny przykład syndromu kaczki – zwierzęcia, które lata, biega, pływa i nurkuje, ale we wszystkim jest byle jakie. Takie właśnie jest Echoes of the End. Mocno nijakie, bez charakteru i mocnych stron. Sam fakt, że da się w to pograć, to zdecydowanie za mało, abym polecił komuś zakup w pełnej cenie. Rekomenduję poczekać do głębszej przeceny i to tylko wtedy, kiedy ktoś ma duży głód gier action adventure, a najważniejsze tego typu gry ma już ograne.
6,0
Tak jak kaczka lata, pływa, biega i nurkuje, tak Echoes of the End ma wszystko – walkę, historię, zagadki i sekcje zręcznościowe. Podobnie jak u kaczki, wszystko jest na mocno przeciętnym poziomie.
Ja tam bawiłem się przednio. Przejście gry zajęło tylko weekend co w jej wypadku to plus. Przydała by się opcja nowej gry +.
wesolek87
Gramowicz
19/08/2025 02:52
Szczerze przyznam, że gra mnie nie intersuje, recenzji nie przeczytałem. Ale przeczytałem podsumowanie z kaczką w roli głownej i podoba się dla mnie! :D