Nie Chopin, Chopin!, nie Franz Kafka, nie Dom dobry, lecz właśnie Ministranci okazali się najlepszym polskim filmem mijającego sezonu — przynajmniej w oczach jury festiwalu w Gdyni. Czym więc film Piotra Domalewskiego zasłużył sobie na tak prestiżowe wyróżnienie? Sprawdzamy.
Łatwo się na ten film obrazić. Nie tylko dlatego, że w sposób subtelny sugeruje, iż Kościół w wielu kwestiach sobie nie radzi. To także kolejny odcinek z polskiego cyklu feel-bad movie, po którym potrafi zrobić się zwyczajnie niedobrze — od nadmiaru smutku i przytłoczenia. Jedno trzeba przyznać: w cierpieniu jesteśmy wyjątkowo dobrzy, zwłaszcza na ekranie. Ministranci jednak pojawiają się nie po to, by się umartwiać, a już na pewno nie po to, by jedynie krytykować. Piotr Domalewski proponuje opowieść, która — mimo bolesnych akcentów — daje nadzieję. I właśnie za to, wbrew pozorom, warto dać temu filmowi szansę.
Z kinem Piotra Domalewskiego wcześniej styczności nie miałem, choć wiem, że wdarł się do polskiej kinematografii nie żadnymi tylnymi drzwiami, lecz przebojem. O Cichej nocy, jego pełnometrażowym debiucie, swego czasu było — wbrew tytułowi — naprawdę głośno. I było jasne, że jeśli twórca konsekwentnie będzie podążał ścieżką kina społecznie zaangażowanego, wkrótce może to przełożyć na realny sukces. I przełożył. Od teraz jego twórczości będę przyglądał się dużo uważniej.
Ministranci
Przełamanie szarej codzienności
Punkt wyjściowy Ministrantów brzmi wręcz jak żywcem wyjęty z komedii — aż zachęca do lekkich perypetii i serii gagów. Grupa chłopaków, których łączy posługa ministrancka, wpada na szalony pomysł: zakładają podsłuch w konfesjonale, by poznać sekrety sąsiadów. Wszystko oczywiście w dobrej wierze. Ma to im pomóc w pomaganiu innym — w lepszym rozpoznawaniu potrzeb parafian. I faktycznie, początkowo jest w tym sporo humoru. Jednak gdy główny bohater, grany przez Tobiasza Wajdę, wraca do domu, szybko staje się jasne, że jego życie dalekie jest od komediowej lekkości. Pogrążona w depresji matka-alkoholiczka nie daje mu wielu powodów do śmiechu. To właśnie ta codzienna szaruga — i desperacka chęć jej przełamania — staje się dla chłopaka prawdziwą motywacją. Niczym współczesny Robin Hood, wraz ze swoimi kompanami zakłada kominiarki, by jednym zabrać, innym dać, szukając w tym wszystkim choć krzty dobra i poczucia sprawczości.
Kilka lat temu, za sprawą głośnego Bożego Ciała Jana Komasy — o którym miałem przyjemność pisać w innym miejscu — zdałem sobie sprawę, że opowiadanie o zawiłościach religii oraz o tym, jak być dobrym człowiekiem „przy okazji” wiary, w sposób tradycyjny i doktrynalny, zwyczajnie nie zawsze zdaje egzamin. Boże Ciało było tu przewrotnym przykładem: opowiadało o księdzu, który księdzem nie był, a jednak pełnił tę rolę lepiej, niż gdyby faktycznie nosił sutannę. Stawiało fundamentalne pytania: czym właściwie jest religia? Kto może być jej autentycznym głosem? Czy ktoś, kto nie ma święceń kapłańskich, może stać się kapłanem przez sam czyn, słowo, praktykę i wiarę?
Ministranci
Religia w rytmie hip-hopu
Ministranci płyną na fali podobnej refleksji, choć kierują ją w inną stronę — równie paradoksalną. Czyniąc z pomocników kapłana tych, którym bardziej niż wielu duchownym zależy na realnym dobru, ponownie wystawiają Kościołowi rachunek. Instytucji zbudowanej na słowie, strzegącej wartości, a jednocześnie coraz częściej oddalonej od tego, czym jest codzienne życie; instytucji, która w efekcie traci kontakt z wiernymi i z ciemnymi zaułkami rzeczywistości — w ostatnich latach chyba szczególnie. To kolejny film pokazujący, że gdy konwencja posługiwania się słowem Bożym zostaje przełamana, potrafi to przynieść zaskakująco ożywczy efekt. Chłopcy broją, rapują, podchodzą z dużym dystansem do religii, a jednocześnie są w niej zanurzeni po uszy. Wszystko, co robią, robią z myślą o tym, by przypodobać się Jezusowi — niespecjalnie martwiąc się o opinię jego ziemskich reprezentantów.
GramTV przedstawia:
Ministranci wykorzystują więc naszą polską, katolicką kulturę, naświetlają trudy codzienności, starając się opowiedzieć historię o dorastaniu, także w wierze. Jeśli miałbym wskazać inne filmowe inspiracje, to Ministrantów określiłbym jako takie połączenie kultowego Stań przy mnie na podstawie Stephena Kinga, z sensacyjnymi Świętymi z Bostonu, bo motyw coming-of-age w pewnych momentach przeplata się z chęcią zaprowadzania dobra dalece wywrotowymi metodami. Fiasko starań chłopców, obrazuje jednak scena, w której ta sama osoba, która otrzymała pieniądze w sklepie kupuje butelki wódki - jakże naiwne było zakładać, że stanie się cud, a obdarowana osoba będzie wiedziała, że ma z rozwagą wydać pieniądze na to, na co faktycznie potrzebuje.
Ministranci
Kiedy pomagać, a kiedy odpuścić?
"Błogosławieni którzy łakną sprawiedliwości" - ten biblijny cytat idealnie wpisuje się sens poczynań bohaterów. Bo już w momencie, gdy widzą, że uczniowie znęcają się nad słabszymi, dochodzi do nich potrzeba interwencji. Kiedy odpuścić? Kiedy pomoc nie ma sensu? Kiedy najlepiej zostawić jest ofiarę samą sobie? Te pytania kołaczą w głowach głównego bohatera, który tak bardzo, jak chce pomóc swej koleżance, ofierze domowej przemocy, tak nie za bardzo wie, jak to zrobić, by nie narazić siebie, innych i koleżanki przede wszystkim. Finał tego wątku staje się jednocześnie klamrą, w sposób wielce symboliczny zamykającą filmu, dowodząc, że czasem najlepsze pomaganie to te, które nie boi się poświęceń.
Bohaterowie tłumaczą sobie Boga własnym językiem. Tobiasz Wajda, który — moim zdaniem — jest w tym filmie wręcz hipnotyzujący, miewa wizje, w których wydaje mu się, że chodzi po wodzie jak jego idol. Gdy już uwierzy, że jest do tego zdolny, natychmiast zderza się z brutalną rzeczywistością. W innej scenie zimny prysznic serwuje mu sam ksiądz, odwodząc go od dalszej posługi ministranckiej. Wszystko się zgadza — dążenie do świętości to droga od marzeń, przez wykluczenie, aż po ofiarę.
Ministranci
Dziecięca naiwność
Domalewski zapewniał w jednym z wywiadów, że tworząc Ministrantów nie zamierzał uprawiać publicystyki. Co to znaczy w praktyce? Tyle, że nie miał ambicji przedstawiania własnego komentarza ani tym bardziej krytyki instytucji, wokół której kręci się fabuła. Tym, co go naprawdę interesowało, było uchwycenie sytuacji w możliwie prawdziwy i uczciwy sposób — tak, by widz mógł się w tę historię zanurzyć i wyciągnąć z niej własne wnioski. I to się udało, czasem nawet aż za bardzo. Mamy do czynienia z produkcją bezpieczną i nikomu nie wymierzającą ciosów, choć kotłujące się w niej napięcie nie zawsze znajduje odpowiednie ujście.
Ministranci to bardzo konwencjonalny, społecznie zaangażowany dramat, który opowiada jednak o niezwykle niekonwencjonalnych zachowaniach. Skąpany jest w typowym, polskim marazmie, choć bohaterowie próbują wpuścić w ten mrok odrobinę światła, by wszystko nie było tak przytłaczające — i to te dobre intencje filmu ostatecznie dominują. Tempo akcji bywa nierówne: czasem siada, by zaraz znów przyspieszyć. Finał — łopatologiczny — nie jest dokładnie tym, czego oczekiwałem, podobnie jak momentami widoczne braki warsztatowe młodych aktorów. Ale żadne z tych potknięć nie stanowi realnego problemu. Film broni się tym, co w nim najważniejsze — szczerością i sercem.
7,5
Ministranci to szczery i przewrotny dramat o dorastaniu w cieniu wiary, który — mimo nierówności i kilku potknięć — zachwyca autentycznością bohaterów.
Plusy
Dobre role młodych aktorów, z których najbardziej zwraca uwagę Tobiasz Wajda
Konwencjonalny dramt, a niekonwencjonalne podejście do religii
W perypetiach i dialogach jest polot i świeżość, które nadają tej historii dynamikę
Minusy
Reżyser tak bardzo stara się nie zajmować stanowiska, że film momentami traci charakter
Kolejny film, który dowodzi, że polskie kino smutkiem stoi
Niestety, ale drugie zdanie drugiego zdania złożonego artykułu ma w sobie 100% racji. Niestety, ale Kościół sobie nie radzi. Może dlatego, że nie zajmuje się tym, czym powinien.
Oczywiście od czasu rewolucji francuskiej świat staje na głowie i następuje przyśpieszający wciąż upadek i zakłamanie rzeczywistości. Pomieszanie znaczenia pojęć prowadzi zaś do chaosu intelektualnego, kruszenia wzorców i punktów odniesienia (jak pięknie ukazuje to Orwell w "1984"). Ale czego oczekiwać. Tam, gdzie są ludzie, tam jest grzech pierworodny. Jeśli zaś kto wierzący, przypominam, że na Sądzie stajemy sami, jeden na Jeden, żaden Kościół wtedy nie pomoże, "oni" zaś sami będą się musieli tłumaczyć z własnych czynów i zaniedbań...
Pozostaje nam robić swoje, nie oglądać się na innych, aby móc na koniec powiedzieć: "w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem".
To ciekawe co piszesz, bo w jakiś sposób, zamierzony lub nie, odnosi się to do filmu. Chłopaki, uzasadniając swoje występki, zwracają uwagę, że ważniejsze jest dla nich to, jak odebrani zostaną na sądzie ostatecznym, a nie przy konfesjonale.
Grze
Gramowicz
24/11/2025 08:19
Niestety, ale drugie zdanie drugiego zdania złożonego artykułu ma w sobie 100% racji. Niestety, ale Kościół sobie nie radzi. Może dlatego, że nie zajmuje się tym, czym powinien.
Oczywiście od czasu rewolucji francuskiej świat staje na głowie i następuje przyśpieszający wciąż upadek i zakłamanie rzeczywistości. Pomieszanie znaczenia pojęć prowadzi zaś do chaosu intelektualnego, kruszenia wzorców i punktów odniesienia (jak pięknie ukazuje to Orwell w "1984"). Ale czego oczekiwać. Tam, gdzie są ludzie, tam jest grzech pierworodny. Jeśli zaś kto wierzący, przypominam, że na Sądzie stajemy sami, jeden na Jeden, żaden Kościół wtedy nie pomoże, "oni" zaś sami będą się musieli tłumaczyć z własnych czynów i zaniedbań...
Pozostaje nam robić swoje, nie oglądać się na innych, aby móc na koniec powiedzieć: "w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem".