Recenzja Metroid Dread - Królowa jest tylko jedna

Jakub Zagalski
2021/10/17 10:40
0
0

Gier w stylu metroidvania wychodzi na pęczki i co jakiś czas trafiają się prawdziwe perełki. Samus Aran przez długi czas stała z boku i przypatrywała się temu zjawisku, by w końcu powrócić i pokazać, kto tu rządzi.

Recenzja Metroid Dread - Królowa jest tylko jedna

Nintendo nie rozpieszcza fanów Metroida pod względem częstotliwości wydawania kolejnych odsłon serii" – to zdanie napisałem ponad sześć lat temu przy okazji premiery Metroid Prime Trilogy na Wii U. I wiecie co? Wiele się w tym temacie nie zmieniło. Wystarczy wspomnieć, że na zupełnie nową dwuwymiarową grę z Samus Aran (nie licząc remake'a z 2017 roku) Nintendo kazało czekać 19 lat. Ale w końcu nadszedł upragniony Metroid Dread i udowodnił, że warto było uzbroić się w cierpliwość.

Metroid Dread formalnie jest kontynuacją Metroid Fusion z konsoli GBA, co ma znaczenie przede wszystkim fabularne. Pod względem rozgrywki jest bowiem bardziej zbliżony do Metroid Samus Returns, który w 2017 roku tchnął w klasyczną "dwójkę" powiew świeżości. Nie powinno to dziwić, gdyż pod Samus Returns i Dread podpisała się ta sama ekipa, hiszpańskie studio MercurySteam.

Metroid Dread kontynuuje wątek łowczyni nagród Samus Aran i pasożytów X, które tym razem zostały wykryte na planecie ZDR. Początkowo sprawą miały się zająć śmiertelnie skutecznie roboty E.M.M.I., ale sztuczna inteligencja nie wykonała zadania (słuch po nich zaginął), więc do akcji musiała wkroczyć niezawodna Samus Aran.

Historia Metroid Dread z pewnością spodoba się fanom serii, bo jest mocno osadzona w całym uniwersum i kontynuuje/rozwija dawno nieporuszane wątki. Jednocześnie opowieść jest poprowadzona w taki sposób, że także zupełnie nowi gracze nie powinni mieć problemu z jej zrozumieniem. Jasne, pewne elementy będą czytelne wyłącznie dla weteranów, jednak nie odradzałbym nikomu Metroid: Dread jako pierwszej gry do zapoznania się z tą serią.

Przede wszystkim dlatego, że Metroid Dread to najwyższa półka pod względem rozgrywki dla miłośników metroidvanii. Dla porządku przypomnę, że to właśnie Castlevania i Metroid są powszechnie uważane za kamienie milowe, a wręcz węgielne, dla dwuwymiarowych gier akcji, w których dominuje przemierzanie rozległej mapy w tę i we w tę, ulepszanie zdolności/sprzętu/statystyk postaci, co pozwala docierać do wcześniej niedostępnych regionów. Po drodze jest oczywiście mnóstwo przeciwników i bossów do ubicia, sekretów do odkrycia, czy zagadek do rozwiązania.

GramTV przedstawia:

Metroid Dread nie wymyśla koła na nowo, więc każdy, kto po 19 latach czekania na nowego Metroida 2D spodziewał się rewolucji, będzie zawiedziony. Ale wierzę, że większość fanów serii pragnęła powrotu starej, dobrej Samus Aran z garścią nowych pomysłów. I to właśnie dostajemy. Łowczyni nagród tradycyjnie zaczyna eksplorację dwuwymiarowej mapy od zera (jest to uzasadnione fabularnie), czyli z podstawową bronią i umiejętnościami, które pozwolą przemierzyć pierwsze korytarze i zapoznać się z zasadami. Im dalej w las, tym Samus oczywiście staje się potężniejsza, czy raczej bardziej wszechstronna i zdolna pokonywać kolejne przeszkody. W Metroid Dread wszystko bowiem zależy od umiejętności gracza, który stopniowo odblokowuje nowe strzały, gadżety i ruchy, ale to dopiero połowa sukcesu. Rozwój postaci jest nierozerwalnie związany z rozwojem osoby, która dzierży pada – trzeba się uczyć nowych technik i docelowo korzystać ze wszystkiego, by móc przeżyć w tym nieprzyjaznym świecie.

Po sieci krążą opinię, że Metroid Dread jest trudny. Tak, ale sprawiedliwy, bo nagradza uważnych, metodycznych graczy, a każe lekkoduchów biegnących "na pałę" i strzelających rakietami gdzie popadnie. Pod wieloma względami to prawdziwa stara szkoła dwuwymiarowych gier akcji rodem z NES-a. Wymagająca, zmuszająca do powtórek, ale bardzo satysfakcjonująca.

Widać to chociażby w walkach z bossami. Pierwsze wejście do komnaty z wielkim szefem i seria zadanych przez niego ciosów mogą się skończyć przeświadczeniem, że gość jest przegięty i "nie do przejścia". Ale tu właśnie procentuje rozważne granie, zaczynające się od poznania schematu ataków i szukania "okienka", kiedy można wyprowadzić kontrę. Duże wrażenie zrobili też na mnie minibossowie (bez spoilerów), którzy momentalnie świetnie imitowali żywego przeciwnika, nie trzymając się jednego algorytmu. Minus w ich przypadku jest taki, że po którymś spotkaniu takie starcia robią się powtarzalne i zwyczajnie nudne. Ale początkowe walki – świetna sprawa.

Innym elementem, który może się z czasem opatrzeć, są spotkania z E.M.M.I. Nie jest to wielki spojler, bo obecność tych robotów była szumnie zapowiadana przez Nintendo jako jedna z nowości. "Myśliwy staje się zwierzyną" – głosiło jedno z haseł w kontekście relacji, jaka zaistnieje między Samus a E.M.M.I. I rzeczywiście, dzielna łowczyni nagród na widok tych robotów musi uciekać, gdzie pieprz rośnie. Jeżeli da się złapać, natychmiastowy zgon jest prawie murowany. (istnieje tylko maleńka szansa na uniknięcie śmiertelnego ciosu). E.M.M.I. nie odgrywa tu jednak roli Nemesisa z Resident Evil 3. Każdy z kilku robotów zaginionych na ZDR patroluje wyznaczony teren, więc zawsze wiadomo, kiedy trzeba mieć się na baczności.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!