Karate Kid: Legendy – recenzja filmu. Chciałby być, jak Spider-Man

Radosław Krajewski
2025/05/30 14:00
0
0

Karate Kid znów próbuje podbić kina. Oceniamy, czy film prezentuje jakość znaną z niedawno zakończonego serialu Cobra Kai.

Zawsze dwóch ich jest

Seria Karate Kid jest produktem swojej ery, którą niezwykle trudno jest przełożyć na współczesne czasy. Gdy w telewizji królują freak fighty i MMA, karate, czy kung-fu nie wydają się atrakcyjnymi sztukami walki dla szerokiej widowni. Tym bardziej gdy na każdym kroku podkreślane jest, że to nie tylko styl walki, ale również stojąca za tym cała filozofia, gdzie w MMA po prostu chodzi o to, aby wykorzystać wszystkie dozwolone techniki i pokonać swojego przeciwnika. A jednak Cobra Kai pokazało, że istnieje miejsce na nostalgiczny powrót zasad pana Miyagiego i jego uczniów. Produkcja przetrwała aż przez sześć sezonów i dała drugie życie Karate Kid. Nic więc dziwnego, że Sony Pictures wykorzystało okazję, aby przywrócić tę markę do kin. Karate Kid: Legendy jednocześnie próbuje być legacy sequelem, ale też zrestartować franczyzę, otwierając się na nowych widzów. Wszystko to prowadzi jednak do konkluzji, że otrzymaliśmy film w tonie Spider-Mana, ale bez całej tej superbohaterskiej otoczki.

Karate Kid: Legendy
Karate Kid: Legendy

Li Fong (Ben Wang) uczy się kun-fu u boku pana Hana (Jackie Chan). Po śmierci jego brata nie podejmuje się więcej bezpośredniej walki, ale wciąż pozostaje jednym z najzdolniejszych uczniów. Jego treningi przerywa nagły wyjazd do Nowego Jorku wraz z matką (Ming-Na Wen), która otrzymała nową pracę. Tam Li ma skupić się na nauce, aby dostać się na prestiżową uczelnię. Zaraz po przyjeździe poznaje Mię (Sadie Stanley), córkę właściciela włoskiej pizzerii, Victora (Joshua Jackson), który ma za sobą sportową przeszłość. Gdy chłopak dowiaduje się, że Victor musi oddać pieniądze lokalnym gangsterom, postanawia uczyć go kung-fu, aby wystartował w turnieju bokserskim i zgarnął główną nagrodę. Gdy po drodze wszystko idzie nie tak, wraz ze wsparciem przybywającego do Nowego Jorku pana Hana, chłopak decyduje się wziąć udział w turnieju karate, w którym stawką jest 50 tysięcy dolarów. Musi jednak pokonać lokalną gwiazdę karate – Conora Daya (Aramis Knight), który wielokrotnie wygrywał turniej. Były chłopak Mii prezentuje brutalny styl walki, wykorzystując wszelkie środki, aby zniszczyć swojego przeciwnika. Li potrzebuje więc dodatkowej pomocy, aby odpowiednio przygotować się do starcia. W tym celu pan Han kontaktuje się z dawnym uczniem Miyagiego - Danielem LaRusso (Ralph Macchio), aby udał się do Nowego Jorku i trenował chłopaka. Dwóch mistrzów, prezentujących odmienne style walki, przygotowuje Li, aby był gotowy na najcięższy bój swojego życia.

Historia w Karate Kid: Legendy jest niesamowicie prosta, wręcz banalna, chociaż w ciekawy sposób próbuje urozmaicić znane wszystkim schematy. Już samo to, że główny bohater trenuje o wiele starszego od siebie Victora, jest czymś, wokół czego mogłaby kręcić się cała fabuła, tylko film musiałby być bardziej kampowy, a mniej poważny. Niestety twórcy chyba samy nie wiedzieli, w jaką stronę podążyć i z jednej strony mamy tu powagę godną Karate Kid z 2010 roku, a z drugiej coś bliższego Cobra Kai, co nie boi się swojej przaśności, flirtującego ze stylistyką lat 80. ubiegłego wieku. Tych dwóch koncepcji nie da się jednak pogodzić, przez co nieraz wychodzi to śmiesznie, a innym razem po prostu żenująco. W tym wszystkim nie pomagają dialogi, które są okropne. Szczególnie jeden zapadł mi w pamięć, gdy Victor pyta się Li, dlaczego nie chce się bić. Chłopak odpowiada, że złożył taką obietnicę i chce ją dotrzymać. Wypowiada te słowa z pełną powagą, chociaż literalnie w dwóch poprzednich scenach toczył swoje pierwsze pojedynki po przyjeźdźie do Nowego Jorku.

Karate Kid: Legendy
Karate Kid: Legendy

Wyraźnie więc widać, że Karate Kid: Legendy miało problemy produkcyjne i film często zlepiony jest z przypadkowych scen, w których brakuje ciągłości logiczno-narracyjnej. Zarówno w wątku teenage dramy między Li i Mią, których relacja budowana jest zbyt pośpiesznie, jak i pojawieniem się pana Hana w drugiej części filmu. Brakuje tu chociażby jednej sceny, w której wyjazd pana Hana do innego kontynentu byłby spowodowany jakimkolwiek innym czynnikiem, niż niemożliwością dodzwonienia się do Li zaledwie przez kilka dni (tak, jakby nie miał numeru do jego matki). Podobnie jest z Mią, która w pewnym momencie znika na dłuższy czas, żeby pojawić się dopiero przy okazji wielkiego turnieju, chociaż w pierwszych dwóch aktach jest niezwykle istotną postacią dla historii. Szkoda nawet zaczynać o głównym antagoniście i jego dojo, o którym kompletnie nic nie wiemy. Przydałoby się jakiekolwiek wyjaśnienie, skąd bierze się ta jego złość i brutalność, poza prostym stwierdzeniem, że dojo go zmieniło. W takim razie film powinien się choć na chwilę skupić na tej szkole walki, ale najwyraźniej twórcy za bardzo bali się powtórki ze szkołą Cobra Kai, jak i wątkami, które już ten serial zdążył wyeksploatować.

Karate otwiera się na młodych

Nie najlepiej wypadają również sami walki. Nie ma ich zbyt dużo, a i tak nie poświęcono im zbyt wiele czasu, poza walką na tyłach pizzerii i finałowym pojedynkiem. W Cobra Kai pokazano, jak można nakręcić walki karate i dziwię się, że nie próbowano po prostu tutaj tego odtworzyć. W Karate Kid: Legendy brakuje im nie tylko dynamiki, poczucia siły ciosów, ale również budowy odpowiedniego napięcia. Jeżeli wyglądają nieźle, to tylko ze względu na swoją scenografię – szczególnie dobrze wypada pojedynek na dachu jednego z wieżowców Nowego Jorku przy zachodzie słońca, który prezentuje się naprawdę okazale. Co prawda cała idea ulicznego turnieju karate, przynajmniej w takiej formie, jest naiwna, ale nadal jest w tym coś świeżego. Nawet jeżeli otrzymujemy oprawę godną najnowszej części Need for Speeda, co wyraźnie jest ukłonem w stronę młodszej widowni. Szkoda jedynie, że same walki nie dostarczają żadnych emocji i od samego początku wiemy, jak to się wszystko skończy.

Karate Kid: Legendy
Karate Kid: Legendy

GramTV przedstawia:

Rozczarowuje również relacja pana Hana z Danielem LaRusso. Szkoda, że obaj spotykają się dopiero w drugiej połowie, dosyć krótkiego filmu, przez co nie ma miejsca, ani też czasu, aby rozbudować ich relację. Opiera się ona głównie na wzajemnym szacunku, ale jest jedna świetna scena, w której każdy z nich próbuje udowodnić drugiemu, że to jego styl walki jest lepszy, przerzucając Li niczym workiem kartofli. Brakuje więcej takich scen, w których obaj mogliby się czegoś nauczyć od siebie, tworząc unikatowy styl dla Li, który byłby spadkobiercą zarówno karate Miyagiego, jak i kung-fu pana Hana. Zresztą Karate Kid: Legendy ma całkiem udany humor, którego jest niestety trochę mało.

Lubię filmy rozgrywające się na ulicach Nowego Jorku, które z pozycji widza, choć trochę pozwalają poznać to miasto i poczuć jego klimat. Akurat w tym aspekcie Karate Kid: Legendy całkiem się sprawdza. Jest to kolejna wspólna cecha z ostatnią trylogią Spider-Mana z MCU, w której szczególnie pierwsza część została mocno osadzona na ulicach Wielkiego Jabłka.

Jackie Chan znów doskonale odnalazł się w roli senseia, będąc sercem całej produkcji. Gdy tylko pojawia się na ekranie, film staje się automatycznie lepszy. Wyraźnie widać to w scenach z Ralphem Macchio, dzięki którym LaRusso trochę zyskuje, bo wyraźnie widać, że Macchio po tylu latach jest już zmęczony graniem tej postaci. Nieźle wypada też Ben Wang, jak i Sadie Stanley, którzy mają dosyć schematyczne role, ale nadrabiają swoim urokiem. Rozczarowuje Aramis Knight w roli głównego antagonisty, który jest najsłabszym ogniwem obsady i wyraźnie nie wie, jak ma podejść do grania tej postaci. Scenariusz mu w niczym nie pomaga, ale sam aktor nie sprawdził się w tej roli.

Karate Kid: Legendy nie jest tak nostalgicznym powrotem do serii, jak zapewne chcieliby tego twórcy. W ostatnich latach Cobra Kai powiedziała w tej serii już wszystko, co praktycznie można, więc film musiałby zaproponować zupełną rewolucję, aby to się udało. Produkcja powinna bardziej przypaść do gustu osobom, które znają jedynie filmowe Karate Kid i nigdy nie oglądały serialowego spin-offu. Wtedy wszystkie te nawiązania do poprzedniczek powinny zadziałać lepiej, a i sama historia nie będzie wydawała się aż taką kliszą. Legendy nie są jednak złym filmem, a raczej definiują, czym jest przeciętność. Można się na tym dobrze bawić i miło spędzić półtorej godziny, ale o filmie szybko się zapomina, a w tzw. „kinie kopanym”, nawet tym przeznaczonym dla nastolatków, jednak liczy się przede wszystkim wywołanie emocji. Tego tu najbardziej zabrakło.

5,0
Nowe Karate Kid nie przejdą do legendy, nieważne ilu jeszcze mistrzów twórcy postanowią sprowadzić.
Plusy
  • Jackie Chan jest sercem tego filmu
  • Miejskie scenografie
  • Ma kilka ciekawych i całkiem odważnych pomysłów na historię
  • Ben Wang jako główny bohater daje radę
  • Finałowy pojedynek jest niezły
  • Humor
  • Prosta historia nie musi wcale być wadą, a ta ma swoje momenty…
Minusy
  • …ale niestety problemem jest narracja i zszycie filmu z luźnych scen, w których brakuje związku przyczynowo-skutkowego
  • Często brakuje w tym wszystkim logiki
  • Walki są pośpieszne i chaotyczne…
  • …a do tego nie wywołują emocji, włącznie z ostatnim pojedynkiem
  • Ralph Macchio nie jest wartością dodaną, a jego „nostalgiczny powrót” nie działa
  • Koszmarne dialogi
  • Romans Li i Mii jest zbyt pośpieszny
  • Główny antagonista jest okropny w złym znaczeniu tego słowa
  • Żarty są na tyle dobre, że aż szkoda, że jest ich tak mało
  • Zmarnowana szansa pogłębienie relacji pana Hana i Daniela LaRusso
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!