Grubo ponad osiem lat po premierze Hollow Knighta na rynku debiutuje jego kontynuacja. Czy warto było czekać? Jak najbardziej, choć nie obyło się bez zgrzytów tudzież niespodzianek.
10/10? GOTY?
O Hollow Knight: Silksong można powiedzieć naprawdę sporo, ale na pewno nie to, że jest to gra ze wszech miar wspaniała. Owszem, wciąż trudno mi się od niej oderwać, mimo połamania palców (na szczęście, rzecz jasna, nie dosłownie, bo może byście nie czytali niniejszego tekstu, choć mógłbym pisać używając systemu głosowego), ale odnoszę wrażenie, że w kilku miejscach Team Cherry ewidentnie przesadziło, a dyskusje na temat wygórowanego poziomu trudności w kontynuacji hitu z 2017 roku są jak najbardziej na miejscu.
Hollow Knight: Silksong
Miłość od pierwszego wejrzenia. Dosłownie
Tym, co z pewnością urzeka w Hollow Knight: Silksong jest niesamowicie klimatyczny świat. Ręcznie rysowana oprawa wizualna wręcz zachwyca - atmosfera w poszczególnych, naprawdę różnorodnych lokacjach, jest po prostu obłędna. Pod tym względem już pierwsza część Hollow Knighta zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko, ale “w dwójce” autorom udało się dokonać czegoś wręcz niemożliwego - w Hollow Knight: Silksong trudno się nie zakochać. Już na początku, w sielankowym Moss Grotto, gdzie dominuje przepiękna zieleń, jest na czym oko zawiesić, a dalej wcale nie jest gorzej - ogniste Deep Docks wyróżnia się świetną atmosferą, którą początkowo zachwycimy się na dłuższą chwilę, bo potem trafimy do urokliwego Far Fields, by tam odblokować specjalną umiejętność pozwalającą nam dostać się do Greymoor przywołującego na myśl New Londo Ruins z Dark Souls.
A to oczywiście dopiero sam początek, bo Hollow Knight: Silksong jest po prostu ogromny. Czas rozgrywki uzależniony jest przede wszystkim od umiejętności gracza, a także tego, czy zdecydujemy się na dogłębną eksploracją poszczególnych miejscówek, czy też odpuścimy sobie zwiedzanie wszystkich dostępnych obszarów. Poza tym pierwszy akt można ukończyć na dwa sposoby, docierając do zupełnie innego, finałowego bossa. Pokonanie ostatniego przeciwnika w drugim akcie pozwala na dotarcie do napisów końcowych (jakieś 30-40 godzin zabawy bez lizania ścian), ale w istocie jeśli chcemy zobaczyć prawdziwe zakończenie, musimy przejść jeszcze trzeci rozdział. Najbardziej wytrwali zdecydują się oczywiście zaliczyć całość na 100 procent, a następnie spróbują swoich sił w Steel Soul Mode, czyli dodatkowym trybie rozgrywki z permanentną śmiercią głównej bohaterki.
Co nowego w Silksongu?
Na pierwszy rzut oka Hollow Knight i Hollow Knight: Silksong to gry bardzo podobne do siebie. Jak zwykle jednak diabeł tkwi w szczegółach. Nie inaczej jest w tym przypadku - Team Cherry przygotowało bowiem metroidvanię stanowiącą ewolucję pomysłów opracowanych na potrzeby swojego poprzedniego dzieła. Tym razem nie trafiamy więc do królestwa Hallownest i nie wcielamy się w The Knighta, czyli Rycerza, ale przejmujemy kontrolę nad Hornet będącą jednym z początkowych bossów w Hollow Knightcie. Nasza bohaterka została porwana i uwięziona w Pharloom. Początkowo umie jedynie chodzić i atakować swoją igłą, lecz z czasem sukcesywnie odblokowujemy kolejne ruchy postaci, w tym sprint, odbijanie się od ścian i wiele innych (nawet możliwość odgrywania melodii, co ma istotne znaczenie dla samej opowieści i rozgrywki).
Hollow Knight: Silksong
Jako że Hornet jest znacznie większa od The Knighta, autorzy mogli zmodyfikować gameplay w taki sposób, aby dostosować go do możliwości nowej protagonistki. W efekcie otrzymaliśmy grę znacznie szybszą, a przy tym trudniejszą. Między innymi dlatego, że Hornet z ziemi atakuje jedynie w poziomie, a gdy skaczemy i atakujemy w górę, to nie możemy wyprowadzać ciosów pod kątem, z kolei atakując w dół atak pod kątem jest obecny, ale początkowo ciężko oszacować odpowiednią odległość w taki sposób, aby faktycznie doskoczyć do przeciwnika. Inna sprawa to to, że w Hollow Knight: Silksong pojawiło się znacznie więcej latających wrogów, co w połączeniu z dość ograniczonym wachlarzem ruchów naszej bohaterki znacząco utrudnia eliminowanie przeciwników.
Poza tym wspomniane już atakowanie z wyskoku w dół wykorzystywane jest przez twórców Hollow Knight: Silksong nie tylko w walce, ale i eksploracji, ponieważ od niektórych obiektów otoczenia (czasem są one umieszczone obok siebie, innym razem jeden nad drugim) odbijamy się pod kątem 45 stopni właśnie za pomocą tej mechaniki, co może stanowić nie lada wyzwanie. Warto w tym miejscu odnotować, że można sobie to zmodyfikować i ułatwić za pomocą odpowiedniego przedmiotu, który jest oczywiście mocno ukryty, lecz dostępny po wykonaniu kilku istotnych czynności. I tak nie będzie tak łatwo, jak w pierwszym Hollow Knightcie, ale na pewno znacznie prościej niż w przypadku domyślnego systemu sterowania oferowanego przez Silksong.
Klasyka zawsze się obroni
Hollow Knight: Silksong to klasycznie zrealizowana metroidvania, w której regularnie powracamy do uprzednio odwiedzonych lokacji, by przy wykorzystaniu nowych umiejętności odblokować niedostępne wcześniej obszary. Wydaje się, że początek kampanii przez dłuższy czas jest naprawdę liniowy, ale to tylko pozory - stosunkowo szybko możemy podążać w kilku zgoła odmiennych, choć nie zawsze oczywistych kierunkach. W odróżnieniu od pierwszej odsłony, w Silksongu idziemy przede wszystkim do góry. Już na starcie poznajemy cel naszej wyprawy zaznaczony na mapie, ale bez obaw - w zasadzie niewiele to nam pomaga. Tak samo zresztą jak dostępny dziennik zadań, który ułatwia odnalezienie się w dostępnych misjach głównych czy też zadaniach pobocznych.
Hollow Knight: Silksong
Poziom trudności? Wysoki. Uczciwy? Tak, ale…
Wszystkie śmierci w Hollow Knight: Silksong ewidentnie wynikają z błędów gracza. Ani razu nie czułem, żeby gra działała nie fair. Miałem natomiast wrażenie, że i tak sukcesywnie Team Cherry albo rzuca mi kłody pod nogi, albo też członkowie zespołu śmieją się ze mnie zza monitora. Bo jak inaczej wytłumaczyć sytuację, w której po kilkunastu próbach przejścia naprawdę trudnego fragmentu przy ławce pełniącej funkcję punktu kontrolnego okazuje się, że jest ona… płatna? A niektóre ławki są płatne za każdym razem, gdy chcemy z nich skorzystać. Poza tym, skoro już o ławkach mowa, to jest ich zdecydowanie za mało. Tak samo zresztą jak skrótów do bossów.
GramTV przedstawia:
Najbardziej istotną walutą w Hollow Knight: Silksong są różańce, czyli rosaries, które niestety nie wypadają ze wszystkich przeciwników. Kiedy zginiemy, niczym w Soulsach, musimy dobiec do miejsca naszego zgonu, by odzyskać utracone rosaries (na szczęście nie przegapimy ich, bo pojawiają się one w formie ogromnego kokonu) - tak jak w produkcjach od From Software mamy na to tylko jedną szansę. Rosaries pozwalają na odblokowywanie wspomnianych już checkpointów, dzięki nim ulepszamy poszczególne elementy ekwipunku, a także kupujemy rozmaite przedmioty, w tym przede wszystkim mapy (choć nie wszystkie, bo niektóre gra przydziela nam z automatu), a także jej pozostałych funkcjonalności. Bo owszem, można nabyć mapę, ale np. nie będzie na niej zaznaczone położenie naszej postaci.
Aby móc korzystać z narzędzi, a także wykonywać zadania poboczne z tablic ogłoszeń, musimy z kolei dysponować odpowiednią liczbą Shell Shardów. O ile bez Shell Shardów można się obejść nawet w kryzysowej sytuacji, o tyle bez Rosaries ani rusz. Dodatkowo z dostępnością tychże były problemy już od samego początku. Tym bardziej, że - po pierwsze - tracimy je podczas śmierci, a nie zawsze zdołamy dotrzeć do miejsca zgonu, a po drugie - nie wypadają one z każdego przeciwnika. Pewnego rodzaju ułatwieniem jest to, że po Pharloom rozmieszczono specjalne punkty, w których możemy - przykładowo - zamienić 80 rosaries dostępnych przy sobie na 60 takich, które będziemy przechowywać w ekwipunku. Nie stracimy ich przy zgonie, skorzystamy z nich w razie potrzeby, więc warto wyposażyć się w ich zapas.
Hollow Knight: Silksong
Posiadanie odpowiedniej liczby Rosaries to pierwszy argument przemawiający za tym, aby lepiej nie lecieć przez piękny i niebezpieczny świat Hollow Knight: Silksong na łeb na szyję, ale dogłębnie eksplorować poszczególne lokacje. Znajdziemy w nich bowiem niekiedy mniej, innym razem bardziej ukryte fragmenty maski (po zebraniu czterech zwiększymy liczbę czaszek, a więc punktów zdrowia), a także za pomocą odpowiednich przedmiotów będziemy zwiększać pasek jedwabiu, co z kolei zapewni bardziej efektywne leczenie. Pasek jedwabiu nabijamy z kolei poprzez atakowanie wrogów, choć możemy odblokować specjalne narzędzie, dzięki któremu będzie się on zwiększał także w momencie przyjmowania ciosów.
Właśnie - leczenie w Hollow Knight: Silksong jest z pewnością łatwiejsze niż w Hollow Knightcie. Głównie dlatego, że odbywa się poprzez wciśnięcie jednego przycisku, a dodatkowo możemy regenerować energię życiową Hornet także w locie (dosłownie). Szkoda tylko, że wspomniany jedwab zużywamy także do wykorzystywania umiejętności postaci, więc nierzadko musimy zdecydować, czy chcemy wyprowadzić atak dostępną zdolnością, czy też uleczyć główną bohaterkę.
Hollow Knight: Silksong jest sprawiedliwy, ale cierpliwość gracza wystawia na próbę niejednokrotnie. I to już od samego początku, kiedy Hornet dysponuje zaledwie pięcioma czaszkami, a jeden atak przeciwnika potrafi zabrać… aż dwie. Czyli na starcie mamy tutaj poziom trudności w zasadzie z końcówki pierwszego Hollow Knighta. Możemy w miarę szybko zwiększyć liczbę czaszek do sześciu, ale w praktyce okazuje się, że niewiele to zmienia.
Hollow Knight: Silksong
O płatnych ławkach już wspomniałem, tak samo zresztą jak o ich znikomej liczbie. Nie pisałem jednak o tym, że w Hollow Knight: Silksong po śmierci niekiedy musimy przebrnąć przez naprawdę wymagający etap, by dostać się do miejsca zgonu. Najbardziej w pamięć zapadła mi droga do Last Judge, czyli ostatniego bossa pierwszego aktu (jeśli podążamy oczywistą, a nie sprytnie ukrytą, bardziej skomplikowaną ścieżką). Rozumiem, że brak punktu kontrolnego przed samą areną ma dać graczowi chwilę wytchnienia. Tutaj jednak zamiast tego mamy niesamowicie skomplikowaną sekwencję zręcznościową.
Na osobny akapit zasługują walki z bossami - są różnorodne i świetnie zaprojektowane, a ich poziom trudności stopniowo wzrasta, zwłaszcza podczas zmagania się z obowiązkowymi przeciwnikami. Złego słowa nie można powiedzieć także o szeregowych wrogach, choć niektórzy z nich bywają doprawdy irytujący. Tak czy inaczej sama walka, wyprowadzanie i unikanie ciosów w Hollow Knight: Silksong to czysta poezja. I tak, jak w Hollow Knight przeszkadzało mi się to, że nie ma paska życia oponentów, tak tutaj już z czasem zaczęło mi się to nawet podobać.
Podsumowanie
Patrząc na to, ile ponarzekałem na Hollow Knight: Silksong mogłoby się wydawać, że ostatecznie gra nie przypadła mi do gustu - jest wprost przeciwnie: zakochałem się w niej, choć uważam, że miejscami poziom trudności jest niepotrzebnie wyśrubowany. Nie radzę sobie z niektórymi sekwencjami, a bossowie sprawiają mi więcej problemów niż innym graczom. Nie zmienia to jednak faktu, że od nowego dzieła Team Cherry trudno mi się oderwać nawet pomimo tego, że ogromna satysfakcja przeplata się tu z frustracją spowodowaną sztucznymi utrudnieniami, jak chociażby to w postaci płatnych ławek. Czy będzie to moje GOTY 2025? Zobaczymy na koniec roku.
Hollow Knight: Silksong
8,0
Hollow Knight: Silksong jest świetny, lecz autorzy momentami niepotrzebnie przesadzili z poziomem trudności
Plusy
świetnie zaprojektowany, klimatyczny świat
różnorodne, angażujące starcia z bossami
sporo rozmaitych narzędzi do wyboru, które mogą ułatwić rozgrywkę
mnóstwo zawartości - główna kampania na kilkadziesiąt godzin, a do tego sporo opcjonalnych lokacji
ręcznie rysowana oprawa wizualna i kapitalne udźwiękowienie
Minusy
niepotrzebnie znacznie trudniejsza od pierwszej części (w wielu momentach tam, gdzie nie ma to uzasadnienia)
W gram.pl od 2008 roku, w giereczkowie od 2002. Redaktor, recenzent. Podobno dużo gra w Soulsy, choć sam twierdzi, że to nieprawda. To znaczy gra, ale nie aż tak dużo.