Dying Light - recenzja (Switch), czyli zombie w kieszeni

Adam "Harpen" Berlik
2021/11/06 12:00
0
0

Nie jest to oczywiście najlepsza wersja Dying Light, ale trzeba być pod wrażeniem tego, jak działa na konsoli Nintendo.

Cud? Jaki tam cud!

Na początek mała dygresja. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy są zdziwieni tym, że Techlandowi udało się wcisnąć Dying Light na Switcha. Jasne, konsola dysponuje gorszymi podzespołami niż PlayStation 4, ale przecież nawet Saber Interactive zdołało przenieść na hybrydowe urządzenie Nintendo ogromnego Wiedźmina 3, więc dlaczego rodzimym twórców miałoby się nie udać z Dying Lightem, skoro to również gra z otwartym światem? Zresztą, niebawem na Switchu zagramy również w Kingdom Come: Deliverance. To tyle słowem wstępu, nieco związanego z tematem, ale nie do końca.

Dying Light - recenzja (Switch), czyli zombie w kieszeni

Do rzeczy, do rzeczy

Dying Light na Switchu oferuje możliwość zabawy w jakości 720p w trybie przenośnym (od razu uspokajam - napisy w przerywnikach filmowych są czytelne) oraz 1080p, jeśli zdecydowaliśmy się grać stacjonarnie, a liczba klatek na sekundę początkowo oscylowała w granicach 30-36 FPS-ów, co rodziło niekiedy pewne problemy. Zwłaszcza, że mówimy tutaj o niezwykle dynamicznej grze akcji z perspektywy pierwszej osoby, w której esencją rozgrywki jest eksploracja (tak, fenomenalny parkour nadal daje radę!) i walka z nieumarłymi.

To nie jest recenzja gry

Ten tekst nie ma na celu ponownej oceny Dying Light - jeśli chcecie dowiedzieć się więcej na temat samej gry, to koniecznie przeczytajcie recenzję Myszastego. Tymczasem wróćmy do tych nieszczęsnych klatek na sekundę. Dlaczego nieszczęsnych? Okazało się bowiem, że odblokowanie FPS-ów sprawiało, że gra niepotrzebnie “skakała”, utrudniając tym samym komfortową zabawę. Na szczęście szybko pojawiła się aktualizacja i od jakiegoś czasu Dying Light na Switchu działa w 30 klatkach na sekundę. Dla mnie bomba, bo warto dodać, że graficznie recenzowana edycja przypomina to, czego doświadczyliśmy na PlayStation 4.

Bogate, pudełkowe wydanie

Dying Light: Platinum Edition, bo tak nazywa się edycja na konsolę Switch, nadal nie można kupić w wersji cyfrowej, o czym szerzej pisaliśmy w newsie, dlatego też Techland dostarczył nam kompletną edycję pudełkową. Kompletną, bowiem oprócz podstawowej wersji Dying Light otrzymujemy także WSZYSTKIE oficjalne rozszerzenia, zarówno fabularne (w tym oczywiście The Following, Hellraid i Horda Bozaka), jak i mniejsze DLC z nowymi lokacjami i przedmiotami do wykorzystania w trakcie zabawy (plany do stworzenia nowych rodzajów broni, stroje dla głównego bohatera, skórki, itd.).

Dying Light: Platinum Edition, poza kartridżem, którego obecność w pudełku nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, zawiera także dwustronną mapę przedstawiająca Slumsy i Stare Miasto, poradnik przetrwania oraz zestaw naklejek. Za całość trzeba zapłacić około 200 złotych. Dużo? Mało? Nie jestem zwolennikiem przelicznika cena/długość gry. Musicie jednak wiedzieć, że sam główny wątek Dying Light to blisko 20 godzin rozgrywki, a dodając do tego The Following, Hellraid oraz pozostałe DLC, to… Myślę, że w Harran można spędzić kilkadziesiąt godzin, a jeśli zechcemy wykonać zadania poboczne, to czas ten znacząco się wydłuży. Nawet do “setki”, a może i bardziej.

GramTV przedstawia:

Szybki respawn

Dying Light na Switchu wczytuje się stosunkowo szybko. Jasne, niedługo minie rok od premiery konsol PlayStation 5 i Xbox Series X, które rozpieściło nas jeśli chodzi o to, że praktycznie nie oglądamy ekranów ładowania, ale platforma Nintendo to zupełnie inny temat. Tak czy inaczej, po uruchomieniu gry musimy poczekać kilkadziesiąt sekund na załadowanie się wszystkiego, natomiast jeśli zginiemy, to po około 10 sekundach będziemy mogli kontynuować zabawę od ostatniego punktu kontrolnego.

A co nie działa?

Wiadomo, że każdy, kto zdecyduje się na zakup Dying Light: Platinum Edition będzie chciał grać w drodze do szkoły, podczas przerwy w pracy, i tak dalej, ale muszę wspomnieć, że na monitorze (u mnie 27 cali) gra nie wyglądała tragicznie. Owszem, dobiegając do murków i chwytając się krawędzi niewyraźne tekstury chciały mi momentami wypalić oczy. Raził mnie także niezbyt duży zasięg rysowania obiektów czy też wygląd brody (włosy dziwnie “migają”). Natomiast fakt, że zombiaczków było mniej niż na stacjonarnych konsolach spowodował, że gra na Switchu jest zwyczajnie łatwiejsza. Trzeba jednak przymknąć na to oko, bo wiemy, z jakimi podzespołami mamy tutaj do czynienia. Autorzy i tak wycisnęli z nich tyle, ile się dało, więc dlatego nie wspominam o tych kwestiach w tabelce z minusami na końcu recenzji.

Zwłaszcza, że wspomniane niedogodności, przynajmniej częściowo, znikają w momencie, gdy uruchomimy Dying Light przenośnie, bo choć rozdzielczość jest niższa, to mniejszy ekran sprawia, że nagle wybrane elementy otoczenia stają się ostrzejsze. Widać jednak prawie cały czas, że Techland musiał pójść na pewne kompromisy, byśmy mogli zobaczyć Harran także na Switchu.

Podsumowanie

Dying Light na Switchu można polecić wszystkim tym, którzy jak dotąd nie mieli styczności z hitem z 2015 roku (tak, tak - od premiery minęło aż 6 lat!), a także pozostałym chcącym sprawdzić, jak gra prezentuje się na konsoli Nintendo. Recenzowane wydanie działa płynnie, grafika jest całkiem przyzwoita, a to, że mamy do czynienia z nieco okrojoną (mam na myśli chociażby mniejszą liczbę zombie czy też mniejszy zasięg rysowania) wersją, to cóż - takie uroki platformy, na którą niedawno trafił jeden z najlepszych tytułów w portfolio Techlandu.

8,0
Myślę, że lepiej nie dało się tego zrobić. Dying Light na Switcha to naprawdę udany port.
Plusy
  • 720p mobilnie i 1080p stacjonarnie
  • stałe 30 klatek na sekundę
  • zawiera "podstawkę" i wszystkie DLC
  • da się grać komfortowo zarówno przenośnie, jak i na monitorze
  • całkiem szybko się wczytuje
Minusy
  • mimo wszystko cena mogłaby być nieco niższa, bo gra ma już 6 lat na karku
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!