Do boju! - recenzja Fire Emblem Warriors: Three Hopes

Jakub Zagalski
2022/06/24 11:00
0
1

Kolejny romans Dynasty Warriors z Fire Emblem ma sporo nowego do zaoferowania. Jednocześnie tam, gdzie powinny pojawić się największe zmiany, jest bardzo tradycyjnie. A szkoda.

Do boju! - recenzja Fire Emblem Warriors: Three Hopes

Mijają lata, a Japończycy z Omega Force nieustannie eksperymentują, łącząc tradycyjne schematy gatunku musou (znane chociażby z Dynasty Warriors), z popularnymi seriami typu The Legend of Zelda, Persona czy Fire Emblem. Dotychczasowe eksperymenty były zwykle udane. A nawet bardzo, jeśli spojrzeć na moją ulubioną grę z tej serii: Hyrule Warriors: The Age of Calamity. Fire Emblem Warriors: Three Hopes także nie przynosi wstydu swoim twórcom, aczkolwiek po tylu próbach łączenia różnych elementów i ciągłym rozwijaniu przyjętej formuły, nie ukrywam, że jestem tą nową grą nieco zawiedziony.

Na wstępie warto zaznaczyć, że Fire Emblem Warriors: Three Hopes czerpie pełnymi garściami ze strategicznego Fire Emblem: Three Houses z 2019 roku i mocno bazuje na opowiadanej tam historii. Nie trzeba jednak znać “domów”, żeby czerpać przyjemność z nowej gry, która de facto opowiada alternatywną wersję znanych wydarzeń. Nie chcę za bardzo zdradzać fabularnych szczegółów, ale wcielamy się w nową postać najemnika/najemniczki, który/a poznaje postacie z Three Houses w innych okolicznościach. Odgrywamy inną rolę, a jednocześnie jesteśmy wciągnięci w wielką polityczną intrygę jako stronnik jednej z trzech znajomych frakcji.

Jednorazowe przejście trybu fabularnego zajmuje 20-25 godzin, choć najbardziej wytrwali wycisną z jednej ścieżki nawet dwa razy tyle. Oznacza to, że Fire Emblem Warriors: Three Hopes może starczyć na długie godziny, pod warunkiem, że zechcemy poznać historie wszystkich trzech rodów, zajrzeć w każdy kąt, pogadać z każdym NPC-em, rozwinąć maksymalnie, co się da itd. Czy warto? To oczywiście zależy, jak bardzo wkręcimy się w Three Hopes, które ma swoje zalety, ale często bywa po prostu nudne i żmudne.

Pewnie wielu z was pamięta, że w 2017 roku na Nintendo Switch pojawiła się gra Fire Emblem Warriors. Typowy spin-off, który łączył światy i postacie znane z Fire Emblem z rozgrywką w stylu Dynasty Warriors. Kolejne gry od Omega Force – Persona 5 Strikers, Hyrule Warriors: Age of Calamity - były już czymś znacznie więcej niż tylko “musou na znanej licencji”. Bo o ile w dalszym ciągu biegaliśmy po otwartych terenach i rozwalaliśmy setki wrogów na minutę, to jednak duch Persony/Breath of the Wild był bardzo wyczuwalny nie tylko w wyglądzie postaci i scenerii (zainteresowanych odsyłam do poszczególnych recenzji tutaj i tutaj).

Wspominam o tym w recenzji Fire Emblem Warriors: Three Hopes, by podkreślić, że mamy tu do czynienia z kolejnym etapem w rozwoju. Nowa gra Omega Force z jednej strony jest mocno zakorzeniona w standardzie musou, a z drugiej wyciąga, co się da z Three Houses i dostosowuje do nowych okoliczności. Jak to wygląda w praktyce?

GramTV przedstawia:

W Three Houses spędzaliśmy mnóstwo czasu w szkole wojskowej, którą w Three Hopes zastąpiło sporych rozmiarów obozowisko. Na jego terenie będziemy trenować, rozmawiać z żołnierzami, ulepszać sklepy i punkty usługowe, kupować bronie, prezenty, wykonywać proste prace fizyczne, gotować, a nawet wybierać się na quasi-randki. Dla graczy Three Houses z pewnością brzmi to znajomo. Do Three Hopes faktycznie przeniesiono mnóstwo elementów z tamtej gry, przy czym zostały one często okrojone, uproszczone. Widać to chociażby w systemie budowania więzi z różnymi postaciami czy wspomnianych quasi-randkach, gdzie zamiast romansu mamy quiz z serią pytań i różnych wariantów odpowiedzi, uzupełniony groteskowymi tekstami naszego rozmówcy/rozmówczyni.

Trzeba jednak podkreślić, że wszystkie aktywności w obozie mają znaczenie, bo wpływają na przebieg późniejszych walk. To tam rozwijamy i przygotowujemy żołnierzy do kolejnych starć, budujemy więzi, kupujemy sprzęt itp. Fire Emblem Warriors: Three Hopes to w końcu nie symulator obozowicza, a rasowe musou, gdzie trup ściele się gęsto, a od nieustannego nawalania w dwa przyciski można nabawić się odcisków.

Jak wspomniałem, mamy tu jednak do czynienia z zauważalnym progresem, więc osoby pamiętające Fire Emblem Warriors mogą być zaskoczone wprowadzonymi zmianami. Przede wszystkim walka jest teraz bardziej strategiczna. Włączając mapę okolicy, jesteśmy w stanie wysłać danego żołnierza do miejsca przebywania konkretnego generała. Jak w (prawie) każdym Fire Emblem obowiązuje klasyczny schemat “papier-kamień-nożyce”, więc znając mocne i słabe strony przeciwnika możemy pokombinować z doborem właściwego żołnierza, którego w pocie czoła wzmacnialiśmy w obozowisku. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by wysłać wszystkich podkomendnych w jedno miejsce albo kazać im biegać za nami. Pomoc drużyny jest nieoceniona, jako że Sztuczna Inteligencja w tym aspekcie radzi sobie zaskakująco dobrze. Nie zawsze jednak da się wszystko załatwić strategią “wszyscy na jednego”. Szczególnie, że cele misji zmieniają się jak w kalejdoskopie i często trzeba być w kilku miejscach na raz.

I tu pojawia się spory zgrzyt - czytelność i dynamika bitew. Jak w każdym musou, tak i tu biegamy po otwartych, zwykle pustych przestrzeniach, przedzierając się przez setki identycznie wyglądających wrogów i co jakiś czas robimy sobie przerwę na kogoś mocniejszego. Zadania w stylu “zabij xxx wrogów”, “pokonaj generała Y”, “obroń coś tam” są na porządku dziennym i po kilku godzinach stają się boleśnie monotonne. Najgorzej, gdy nie zauważymy zmienionego celu i nagle musimy być na drugim końcu mapy, bo to właśnie tam rozgrywa się kluczowe starcie. A my jesteśmy zajęci czymś innym i dosłownie tracimy cenny czas. Trzeba więc uważnie śledzić komunikaty wyświetlane na ekranie, bo bardzo łatwo o przegraną.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!