Film, który jakiś czas temu wylądował na Amazon Prime Video, to tegoroczne science fiction, które uwodzi formą, ale jednocześnie stanowi dowód na to, że dobre chęci to za mało.
Amnezja to wyjątkowo wdzięczny temat dla kina. Gdy bohater nie wie, co się wokół niego dzieje, bo nie pamięta, w jaki sposób znalazł się w zaistniałej sytuacji, otwiera to drogę do błyskotliwego scenariusza i dynamicznych zwrotów akcji. Pamiętamy Memento, a z rodzimego podwórka warto polecić Informację zwrotną. W sosie SF wzorem jest z kolei Pamięć absolutna. To jednak przykłady z górnej półki. Często amnezja bywa jedynie kamuflażem. Zagubienie bohatera udziela się scenarzystom, którzy – wywołując amnezję – próbują jedynie przykryć fakt miałkości własnych pomysłów. Tak niestety dzieje się w przypadku Ash. To tegoroczne science fiction jest przykładem kina zmarnowanego potencjału.
Ash
Przypomnimy to pani hurtowo
Podczas seansu uważne oko widza dostrzeże, że w kajucie bohaterki, na gazetce ściennej, znajduje się zdjęcie z Podróży na Księżyc z 1902 roku. To ikoniczne ujęcie z Księżycem, któremu w jedno oko wbiła się rakieta, stanowi symbol gatunku science fiction. Trzeba przyznać, że twórcy odrobili pracę domową, odwołując się do tak emblematycznego i przełomowego filmu — nakręconego w czasach, gdy nie tylko lot w kosmos był ulotnym marzeniem, ale sam gatunek science fiction, rozumiany jako naukowa fantazja spekulująca o przyszłości, dopiero raczkował. Dziś jesteśmy już na etapie, w którym kosmos został oswojony, a kino nie tyle go zdobywa, co raczej stara się jak najmocniej komplikować sytuację bohaterów, którzy znaleźli się w jego objęciach.
Film Ash rozpoczyna się w aurze tajemnicy – kobieta budzi się samotnie na odległej planecie, a milcząca stacja kosmiczna szybko odsłania przerażającą prawdę: cała załoga została brutalnie zamordowana. To punkt wyjścia dla śledztwa, które prowadzi bohaterkę – i widza – po nitce do kłębka. Z każdą kolejną wskazówką atmosfera gęstnieje, a tropy zamiast uspokajać, potęgują grozę. Prowadzi to, a jakże, do konfrontacji z obcą formą życia, która nie tylko pragnie człowieka unicestwić, ale przedtem zamierza jeszcze skierować do niego kilka gorzkich słów. Problem w tym, że choć ten opis może brzmieć intrygująco, potencjał w nim zawarty nie przekłada się na ekranowe napięcie. Wręcz przeciwnie – w Ash odczuwalny jest jego permanentny brak. Jakby odłączono tej historii, tej technologii, prąd już na samym starcie. Gdy jednak uświadomimy sobie, że Ash to dzieło debiutanta, wiele staje się jasne.
Ash
Gdzieś pomiędzy Obcym a Ukrytym wymiarem
Niejaki Flying Lotus nakręcił film. Pomagał mu scenarzysta Jonni Remmler. Oboje w dziedzinie pełnometrażowego filmu są debiutantami. Ten pierwszy nawet pojawia się w jednej z ról, a znamy go bardziej jako producenta muzycznego. Panowie odrobili pracę domową – znają się na science fiction, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Ash ikonograficznie czerpie z wielu źródeł. Słychać tu echa takich kultowych tytułów jak Obcy – ósmy pasażer Nostromo czy Coś. Z nieco nowszych przykładów warto wymienić Life oraz Anihilację jako wyraźne punkty odniesienia. Oczywistym odwołaniem jest także Ukryty wymiar Paula W.S. Andersona. Ten koktajl, choć zawierający wiele wartościowych składników i barw, ma jednak jeden problem – jest mało pożywny. Nie daje tego, co obiecuje etykieta.
Flying Lotus, mimo dobrych chęci, nie zdołał naznaczyć tej historii odpowiednim ciężarem. Może i jest w Ash jakaś energia, ale brakuje punktu zaczepienia, który poprowadziłby nas do finału. Dziś nikt już nie wspomina takich filmów jak Kula z 1998 roku w reżyserii Barry’ego Levinsona, który w dniu premiery był odsądzany od czci i wiary. A jednak tamta dość dotkliwa filmowa klapa to przykład obrazu, który – choć pogubiony scenariuszowo – miał jedną niezaprzeczalną zaletę: atmosfera tajemnicy przesiąkała ekran i sprawiała, że chciało się brnąć z bohaterami aż do samego końca otchłani, by rozwikłać niełatwą zagadkę. Ash to zaprzeczenie tej zasady. Film zbudowano na podobnych metodach narracyjnych, które jednak nie zdołały przykuć uwagi widza – nawet mimo intrygującej dla oka stylistyki.
Ash
Czerwony filtr nie zasłania pustki
Film miał swoją premierę już w marcu, podczas SXSW Film Festival, i wśród fanów science fiction wywołał niemały rozgłos. Do sieci przeniknęły atrakcyjne zdjęcia z planu, jeszcze ciekawszy zwiastun produkcji. Rozpoznano znane twarze i połączono kropki – ten film wyglądał na niskobudżetowe science fiction, które może sporo namieszać. Twarzą produkcji miała być Eiza González, kojarzona z sukcesem Problemu trzech ciał, a wsparciem – Aaron Paul, znany z Breaking Bad, którego kilka lat temu oglądaliśmy w Westworld. Obecność w obsadzie Iko Uwaisa sugerowała z kolei, że oniryczny charakter filmu zostanie w końcu przełamany akcją rodem z The Raid. Ale zamiast szerokiej rozpoznawalności, film zaczął borykać się z problemami dystrybucyjnymi. Ostatecznie trafił do biblioteki Amazon Prime Video, ale jestem daleki od stwierdzenia, że platforma uratowała perełkę przed popadnięciem w zapomnienie. To raczej kolejna filmowa niepamięć, która tylko udaje perłę.
GramTV przedstawia:
Z tego czerwonego balona, który przez kilka miesięcy pompowano z niemałym entuzjazmem, wyleciało niewiele powietrza – bo też i nie było go w nim wiele. Okazał się on sprawną mistyfikacją, trikiem opartym na iluzji. Trzeba bowiem przyznać, że jakkolwiek zarzuty wobec filmu, dotyczące jego warstwy fabularnej, są uzasadnione – bo owszem, fabuła Ash jest boleśnie pretekstowa – tak oprawa audiowizualna to już odrębna para kaloszy. Wyraziste zdjęcia, skąpane w charakterystycznym czerwonym filtrze, ciekawe kostiumy, wybrzmiewająca od czasu do czasu ambientowa muzyka – widać w tym sporo interesujących tropów przywodzących na myśl tradycje kina SF z lat 80.: zawsze klimatycznego, choć nie zawsze solidnie rozpisanego.
Śniło mu się kino gatunkowe
Twórca Ash ewidentnie chciał, starał się, ale nie potrafił. Widzowie będą z kolei chcieć ten film polubić, bo idealnie wstrzeli się w nostalgię za mięsistymi, klimatycznymi filmami SF z dawnych lat, ale nie będą mieli podstaw. Ash ponosi porażkę głównie za sprawą nieumiejętnego gospodarowania skądinąd ciekawymi składnikami. Muzyka jest dobra, ale w złych momentach użyta, podobnie montaż, czasem za szybki, zbyt nerwowy. Scenariusz z dobrymi intencjami, ale niewyważony, oparty na wytartych schematach. Co gorsza jednak, rezultat tych starań daje grozę o zerowym znaczeniu.
Nieco zdradzę, mając nadzieję, że nie popsuje nikomu tym seansu. Jest taki moment w finale filmu, w którym twórcy ewidentnie puszczają wodzę fantazji, prezentując starcie dwójki bohaterów w sposób pozbawiony jakichkolwiek hamulców estetycznych. Wychodzi z tego coś na wskroś kiczowatego, wręcz campowego. Ale w moim odczuciu, jest to jedyny prawdzie szczery, finezyjny moment filmu. Zabrakło tej wielkości polotu w reszcie filmu, który w ogólnym rozrachunku okazał się być przesadnie powściągliwy, mało wyrazisty, pozbawiony solidnych podstaw. Twórcy uszykowali sobie sprzęt na te ryby, z zamiarem złowienia tej największej, ale zapomnieli zamieścić robaka na haczyku.
5,0
Ash Flying Lotusa to stylowa, audiowizualna podróż w duchu klasycznego science fiction, która jednak gubi się fabularnie, emocjonalnie i aktorsko zanim zdąży naprawdę wciągnąć.
Plusy
Ciekawa, oldschoolowa stylistyka przywodząca na myśl kino SF lat 80
Momentami wyczuwalny, choć ulotny klimat
Minusy
Brak napięcia i grozy, mimo prób budowania atmosfery
Niewykorzystany potencjał tak solidnej obsady, jak i sprawdzonej tematyki
Fabuła miałka, pozbawiona punktu zaczepienia, prowadząca do oklepanego finału
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!