Recenzja gry Assassin's Creed: Valhalla – rabować, palić, nikogo nie oszczędzać

Wincenty Wawrzyniak
2020/11/09 15:35

W zasadzie cały wolny czas, jaki znalazłam w ciągu ostatnich kilku dni, spędziłam z Eivorem. I, ku własnemu zdziwieniu, ani jednej minuty nie uważam za czas stracony.

Czasem naprawdę ciężko mi uwierzyć, że od premiery pierwszej części serii Assassin’s Creed już za kilka dni minie aż trzynaście lat. To cykl, który niewątpliwie przeszedł naprawdę wiele – chociażby biorąc pod uwagę fakt, iż rozpoczął się jako cykl przygodowych gier akcji, a aktualnie stał się cyklem prawie-że-rasowych gier RPG. Choć grać w gry zaczęłam już jako bardzo mały dzieciak, próbując głównie przejść całego Herculesa z tatą, tak dopiero seria Assassin’s Creed (dwójka, jeśli mamy być szczegółowi) rozpaliła we mnie prawdziwą miłość do tej formy cyfrowej rozgrywki. Można więc przypuszczać, że trochę ciężko było mi osądzić Assassin’s Creed: Valhalla z zimną krwią, ale… o dziwo, nawet jeśli, to wcale nie byłoby koniecznością – nowa część jest po prostu dobra.Recenzja gry Assassin's Creed: Valhalla – rabować, palić, nikogo nie oszczędzać

Zacznę więc od tego, co najprawdopodobniej interesuje większość miłośników serii i czego z jakiegoś powodu wielu z nas się obawiało – czy najnowsza odsłona jest kalką Odyssey? Nie, nie jest. Owszem, grając w Valhallę czasem miałam wrażenie, że gram w ostatnią część, tyle że z inną historią. Po kilku godzinach zrozumiałam jednak, że Assassin’s Creed: Valhalla to – moim skromnym zdaniem – gra lepsza od Odyssey. W wielu przypadkach. Nie jest to zarazem najlepsza gra z serii, nie jest to też produkcja wyżej postawiona na podium od Origins, które dla mnie było, zaraz po dwójce, najlepszą odsłoną (zdania, choćby nie wiem, co, nie zmienię).

Rozpoczynając swoją wikińską przygodę, byłam – pomimo, jak już wspomniałam, miłości, jaką darzę serię Assassin’s Creed – przygotowana na zwyczajnego, niczym niewyróżniającego się średniaka. Po spędzeniu około trzydziestu godzin (więcej nie byłam w stanie, chyba że spałabym około cztery godziny na dobę) mogę śmiało stwierdzić, że ostatecznie jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Chociaż jest to tytuł, który ma do zaoferowania więcej, niż i tak ogromne już Odyssey, twórcy podeszli do tego z innym nastawieniem, dostarczając nam produkcję, która wciągnie nas na długie godziny i sprawi, że wcale nie będzie nam się nudzić.

Mały krok dla wikinga, wielki krok dla Anglii

Mieliśmy już Jerozolimę, Florencję, Rzym, Karaiby, Paryż, Londyn, starożytny Egipt, antyczną Grecję – krótko mówiąc, było tego sporo. Assassin’s Creed: Valhalla przenosi nas do IX-wiecznej Europy i spowitej konfliktem Norwegii, skąd bardzo szybko uciekamy, wyruszając w nieznane. No, powiedzmy, że nieznane, bo wyruszamy do Anglii. Tam zajmujemy gołą ziemię, którą musimy uczynić sobie domem, w międzyczasie rozglądając się za sojusznikami. Jeśli chodzi o pomysł Ubisoftu na najnowszą grę, uważam, że wikingowie byli strzałem w dziesiątkę. Wiadomo, że zawsze znajdą się tacy, którzy nigdy nawet nie klikną przycisku nowa gra, ale i tak okrzykną produkcję mianem odgrzewanych kotletów czy też nudnego pseudo-RPG’a, który z Ukrytymi nie ma nic wspólnego. A prawda jest taka, że ma – i to, wbrew pozorom, całkiem sporo.

Jeśli dobrze pamiętam, to jeszcze przed premierą twórcy zdradzili, że Valhalla ma być nieco większe od poprzedniej odsłony. Nietrudno więc mieć wątpliwości co do jakości świata przedstawionego oraz tego, co ma on do zaoferowania, bo wiadomo: co za dużo, to niezdrowo. Tyle że deweloperzy poradzili sobie z tym zadaniem naprawdę gładko. Najnowsza gra Assassin’s Creed jest naprawdę ogromna i przepełniona najróżniejszego rodzaju zawartością, ale przy tym wszystkim nie sprawia wrażenia robionej na siłę, czy, o zgrozo, na przysłowiowym kolanie. Ba, niejednokrotnie przemierzając nieznane tereny, natrafiałam na różnego rodzaju tajemnice (do tego, co dokładnie znajdziemy w świecie Valhalli przejdę za moment), które okazywały się naprawdę ciekawymi wątkami pobocznymi lub też po prostu jakimiś mniejszymi opowiastkami.

Również główny wątek bardzo pozytywnie mnie zaskoczył – po tym, jak w Odyssey otrzymaliśmy dość leciwe historie z kilkoma lepszymi momentami, tak tutaj wyraźnie czuć, że w procesie tworzenia gry maczali swoje palce twórcy Origins. Co ciekawe, praktycznie od razu zostajemy zapoznani przez Sigurda, brata naszego głównego bohatera Eivora, z dwójką członków Bractwa Ukrytych, Basimem oraz Hythamem. To od nich otrzymujemy ukryte ostrze, które następnie, ze względu na wikiński styl walki, mocujemy na przedniej części ramienia. Wspomniana dwójka uczy nas swoich podstawowych zasad i bardzo powoli wprowadza w inny, znacznie poważniejszy konflikt.

Topory, latające głowy i potwory

Kolejną kwestią, do której zdecydowałam się podejść z rezerwą, było oddanie klimatu i tamtejszych czasów, w tym również samej natury barbarzyńskich wojowników. Tutaj, podobnie jak w przypadku ogólnej jakości, byłam pozytywnie zaskoczona – Assassin’s Creed: Valhalla to bez dwóch zdań najbrutalniejsza odsłona w historii serii. Deweloperzy zapewnili nam naprawdę świetny, jedyny w swoim rodzaju klimat, przez który człowiekowi aż nie chce się od ekranu odchodzić. Brutalność widać oczywiście najbardziej w walce, która okazała się bardzo satysfakcjonująca. Praktycznie przy każdym zabójstwie ostatniego z przeciwników gra poczęstuje nas jakimś smakowitym finisherem (których na pewno jest więcej, niż myślicie) – czy to odrąbiemy oponentowi głowę, czy może zmiażdżymy mu czaszkę toporami, a przebijemy go wpół włócznią. Od wyboru do koloru.

Choć czuć, że system walki jest w dużej mierze inspirowany Assassin’s Creed: Odyssey, tak tym razem zdaje się być znacznie bardziej realistyczny. Teraz nie jesteśmy bowiem w stanie sparować absolutnie każdego ciosu w ostatniej sekundzie, bo po prostu nie starczy nam czasu, aby unieść tarczę, którą możemy się zasłonić. Ciężej jest również chronić się z dwuręcznymi broniami, które dosłownie wpływają na nasze ruchy swoją wagą. Pasek życia też sam magicznie się nie odradza – aby odzyskać nieco wigoru, musimy znaleźć jakieś zioła czy owoce, a ich nadmiar przeobraża się w prowiant, który możemy użyć na przykład podczas walki.

Skoro już przy utrudnianiu życia graczom jesteśmy, warto wspomnieć o jednej z wielu nowości, które wprowadzono do Assassin’s Creed: Valhalla. Teraz, jeszcze przed rozpoczęciem pełnoprawnej rozgrywki, wybierzemy nie jeden, a trzy różne poziomy trudności – jeden dotyczący eksploracji, drugi działania w ukryciu, a trzeci walki. To bardzo ciekawa sprawa, bo tego typu zagranie ze strony twórców pozwala graczom na niemalże całkowite dostosowanie rozgrywki do swoich osobistych preferencji; oprócz zwykłych wyborów można również zdecydować się na tak zwany tryb custom i odhaczyć interesujące nas opcje.

Szczerze? Tak dobrze zaprojektowanej eksploracji, jak w Assassin’s Creed: Valhalla, nie było w tej serii od lat. Do wspomnianych trzech poziomów trudności eksploracji należą kolejno: Poszukiwacz przygód (Adventurer), Odkrywca (Explorer) oraz Tropiciel (Pathfinder). Jak nietrudno się domyślić, im wyższy poziom, tym mniej informacji na mapie. Niezależnie jednak od tego, na jaką opcję się zdecydujemy, możemy również dostosować poszczególne opcje, w tym przypadku będące włączeniem oraz wyłączeniem ikon odległości na mapie oraz pokazywaniem najbliższych aktywności na naszym kompasie w górnej części ekranu.

Jeśli chodzi o mnie, zdecydowałam się w przypadku eksploracji na poziom najłatwiejszy, bo po pierwsze – nie chciałam absolutnie niczego ominąć, a po drugie – nie miałam tyle czasu na szwendanie się po świecie i szukanie ciekawostek. Teraz jednak z pewnością, kiedy wrócę do gry, zmienię go na najtrudniejszy. Co do poziomu trudności skradania się, mamy tutaj kolejno: Uczeń (Apprentice), Asasyn (Assassin) oraz Mistrz Asasynów (Master Assassin). W dodatkowych opcjach możemy odhaczyć tak zwane Gwarantowane zabójstwo (Guaranteed Assassination), które pozwoli zabić każdego przeciwnika – niezależnie od jego poziomu – jednym ciosem z ukrycia. Jak te poziomy przekładają się na rozgrywkę? Krótko mówiąc, jeśli szukacie prawdziwego wyzwania, wybierzcie w każdej kwestii poziom najtrudniejszy i gwarantuję Wam, że dostaniecie białej gorączki.

Wracając jeszcze jednak na moment do eksploracji; możecie być pewni, że przez cały czas gry będziecie mieli ręce pełne roboty – ba, pełne to mało powiedziane. Jeśli należycie do graczy, którzy robią w tego typu produkcjach absolutnie wszystko, to prawdopodobnie możecie nie wyciągać portfela do kupna nowej gry do końca tego roku (no, chyba że macie możliwość grania codziennie po kilka godzin). W odróżnieniu jednak od Odyssey, mapa Assassin’s Creed: Valhalla nie odstrasza ilością znaczników, których w poprzedniej części było, delikatnie rzecz ujmując, dość sporo. Nie mamy również znanych stamtąd odhaczeń w postaci ptaszków – ba, nie mamy nawet pełnoprawnych ikon w wielu przypadkach. Zawartość, którą oferuje nam eksplorowany świat, podzielono na trzy główne kategorie: bogactwo, tajemnice i artefakty.

Te trzy główne kategorie dzielą się z kolei na tuzin podkategorii. O ile nad bogactwem rozdrabniać się raczej nie trzeba, o tyle tajemnice to całkiem ciekawa sprawa. Mamy bowiem Kartki niesione wiatrem, mamy mapy skarbów, legendarne zwierzęta, muchomory (narkotyki w postaci grzybków, ma się rozumieć) oraz chyba najbardziej oryginalną aktywność w grze, czyli Pyskówki. To ostatnie pozwala nam zdobywać kolejne poziomy charyzmy, która z kolei na późniejszych etapach może odblokować dodatkowe opcje dialogowe. Miałam tutaj wątpliwości, czy granie z polską wersją językową będzie dobrym pomysłem – okazuje się, że wystarczy po prostu wybrać najbardziej siarczystą ripostę. A jakby mało Wam było wikińskich klimatów, to możecie brać udział w pijackich wyzwaniach, czyli, niekulturalnie rzecz ujmując, pojedynkach na chlanie. I to tylko część zajęć.

Małe wielkie zmiany

Bardzo ciekawe zdecydowano się podejść również do systemu rozwoju naszego głównego bohatera. To chyba jedna z najbardziej drastycznych zmian – teraz bowiem, zamiast standardowych poziomów trudności, mamy do czynienia z niezwykle rozbudowanym (spokojnie, na szczęście nie tak rozbudowanym, jak w Path of Exile) drzewkiem umiejętności. Tych ostatnich jest dosłownie od groma. Z tego względu również twórcom udało się pozbyć tego nieszczęsnego grindu, który wielu graczom spędzał sen z powiek przy Assassin’s Creed: Odyssey. Jest dokładnie tak, jak nam to obiecano – jeśli chcecie, robicie tylko i wyłącznie wątek główny, a jeśli nie, to eksplorujecie sobie swobodnie lokacje. W obu przypadkach gra nie będzie Was w żaden sposób ograniczać; przynajmniej nie na tyle, aby Was zatrzymywać czy spowalniać.

GramTV przedstawia:

Gdybym miała określić jednym zdaniem system rozwoju postaci, to powiedziałabym, że to przede wszystkim system pełen swobody, rodem z czystokrwistego RPG-a. Mnogość umiejętności (nie mylić ich ze zdolnościami, o których za moment) pozwala na nieustanne odkrywanie własnych preferencji i dostosowywanie stylu walki do wizji, która najbardziej nam odpowiada. Co ciekawe, możemy w każdej chwili całkowicie zresetować nasze drzewko (lub cofnąć kilka ostatnich decyzji, aby powędrować do innej konstelacji).

Nie ponosimy za to żadnej kary – ot, róbta, co chceta. Każdy pojedynczy punkt umiejętności, który wydamy, zamienia się w jeden punkt naszej ogólnej mocy – ta z kolei pozwala zorientować się, gdzie możemy swobodnie sobie biegać, a gdzie powinniśmy być bardziej ostrożni. Ale zwiedzać możemy każdy region, niezależnie od poziomu mocy. Dlaczego? Ukryte ostrze ponownie stało się tym, czym powinno być – dzięki jednej z umiejętności, jakie znajdziemy w drzewku, możemy w prosty sposób powalić każdego, nawet największego i najbardziej krzepkiego przeciwnika. Tak, wreszcie! No, z wyjątkiem członków Zakonu Starożytnych.

Zmian doczekał się także ekwipunek oraz to, w jaki sposób zdobywamy nowe bronie oraz elementy pancerza. A raczej, w jaki sposób ich nie zdobywamy. W Odyssey było tego dużo, przez co regularnie wędrowaliśmy do kupców oraz rzemieślników, aby coś rozłożyć na części lub sprzedać. Tutaj nie da się sprzedać absolutnie niczego z przedmiotów naszego bohatera, co jest dość ciekawym rozwiązaniem. Nowy oręż zdobywamy zadziwiająco rzadko, aczkolwiek gra rekompensuje to nam możliwością zrobienia praktycznie z każdego topora czy miecza broni legendarnej, którą możemy posługiwać się do samego końca przygody.

Oczywiście, inną opcją jest znany nam już z poprzedniej części Reda, czyli kupiec, który regularnie ma w swojej ofercie interesujące zabawki. Ponadto mamy możliwość poświęcenia dużych ilości czasu na próbę skompletowania całych zestawów – osobiście mam jeden, zestaw Berserkera, który w dodatku się nie liczy, bo otrzymałam go za posiadanie edycji Ultimate. Krótko mówiąc, zalecam nastawić się, że dostosowywanie swojej zbroi nie będzie samo w sobie zajęciem czasochłonnym ani też pierwszorzędnym.

Prawdziwe oblicze barbarzyństwa

Najbardziej charakterystycznym elementem Assassin’s Creed: Valhalla, który poniekąd wiąże się ze wspomnianym już wiernym oddaniem brutalności wikingów, są najazdy oraz szturmy. Te drugie odbywamy znacznie rzadziej, dlatego skupię się na pierwszej kategorii. W dużym uproszczeniu, najazdy to, jak zapewne wielu z Was wie, masowe ataki na lokacje, w tym przypadku będące tonącymi w bogactwach (no, w przenośni) klasztorami. Takowe miejsca oznaczono na mapie czerwoną ikoną skrzyżowanych toporów.

Tutaj pojawia się zaś kwestia, która zainteresuje najbardziej miłośników działania w ukryciu – choć takowe bitwy kojarzą się z grupową rozwałką u boku członków załogi, twórcy postanowili pozwolić nam na wybór. Możemy albo zdecydować się na wzięcie głębokiego wdechu i zadęcie w wikiński róg, którym wezwiemy do boju naszych pobratymców, albo na nałożenie kaptura i cichą eliminację straży chroniącej klasztor. Wybór należy do gracza.

Pierwszych kilka najazdów może okazać się dla Was bardzo chaotycznym elementem Assassin’s Creed: Valhalla. Zwłaszcza jeśli w poprzednich częściach rzeczywiście pałaliście zamiłowaniem do podążania ścieżką ukrytych. Jest w tym jednak coś, co świetnie oddaje klimat całej produkcji i pozwala się w nią maksymalnie wczuć. Szczególnie wtedy, kiedy musimy kawałek podbiec, aby wkroczyć na tereny klasztoru, a po obu naszych bokach towarzyszą nam inni, równie wściekli oraz żądni przelewu krwi wikingowie.

Mam jednak złe wieści dla tych, którzy chcieliby całą Valhallę przejść w asasyński sposób – kilka takowych akcji, będących już szturmami na znacznie większą skalę, po prostu nie da się odbyć w inny sposób; musimy pogodzić się z tym, co przygotowali dla nas twórcy i wziąć udział w zaciętej jatce. Nic nie zmienia jednak faktu, że zarówno najazdy, jak i szturmy dodają powiewu świeżości do cyklu. To również coś, do czego prawdopodobnie większość z nas po prostu po jakimś czasie przywyknie. I być może nawet to ostatecznie polubi.

Krucza Przystań, czyli nasze miejsce

Ostatnim elementem, na który warto zwrócić uwagę, jest wioska, którą wraz z postępami w grze stopniowo rozbudowujemy. Do tego potrzebujemy surowców, które możemy zdobyć wyłącznie podczas najazdów. Krucza Przystań, bo tak się właśnie nasza osada nazywa, to miejsce, gdzie po pewnym czasie uzyskamy dostęp do wszystkich najważniejszych usług, jak chociażby kupca, kowala czy kartografa. Zainteresowani drobiazgami mogą również upiększać swoją osadę najróżniejszego rodzaju dekoracjami. Od czasu do czasu mieszkańcy Kruczej Przystani zaoferują nam dodatkowe zadania (niektóre są naprawdę ciekawe i zajmujące).

Sam system zarządzania osadą jest nieco inny od tego, czego się spodziewałam – nie mamy bowiem do czynienia z osobnym ekranem w menu w postaci specjalnej zakładki. Wszystkim zarządzamy z poziomu eksploracji świata, podchodząc do poszczególnych budynków. W osadzie znajdziemy Randvi (lub, jak kto woli, Kassandrę – przepraszam, ale mam wrażenie, że Ubisoft przypadkiem pomylił assety, bo to dosłownie ta sama twarz), która zarządza mapą sojuszy. Te zawiązujemy po wykonaniu odpowiednich misji, zapewniając sobie gotowych do użyczenia nam swoich toporów oraz mieczy wojowników.

A na koniec największa wada Assassin’s Creed: Valhalla, czyli, jak to w przypadku Ubisoftu, błędy. Cała masa, wręcz deszcz najróżniejszych, niezwykle irytujących błędów. Najpierw zaczęło się u mnie od jednej misji, której nie mogłam wykonać, bo postać niezależna, która miała mnie przeprowadzić na drugi brzeg (liczący chyba ze dwa metry szerokości, zaraza...) rzeki, albo stała jak słup soli, nic nie mówiąc, albo odpychała się od brzegu wiosłem nie w tę stronę, co trzeba. Po chyba pięciu próbach, wczytywaniu gry, a nawet i wychodzeniu z niej, udało mi się wreszcie ukończyć przeklęte zadanie. To jednak tylko jeden z wielu takich kwiatków.

Eivor bardzo często dostawał ataku padaczki, znaczy się, klinował się w skałach i zaczynał trząść niczym golas na wierzchołku góry lodowej, NPC mówili, że wiedzą, gdzie mamy iść, a potem szli w zupełnie inną stronę (albo nie szli w ogóle), byli też ślepi wrogowie, którzy dosłownie przeszywali mnie wzrokiem na wylot i w żaden sposób nie reagowali, biegający w kółko sojusznicy (co mi po takich sojusznikach?). Miałam również bardzo poważny problem po jakiejś tajemniczej aktualizacji i walczyłam z grą chyba dwie godziny (tracąc co najmniej dwa lata życia), bo najpierw zniknął mi mój zapis z dwunastoma godzinami gry (gwarantowany zawał serca), a potem zniknęły jakiegokolwiek głosy czy tekst dialogów. Ostatecznie udało mi się odzyskać wszystko, co prawie straciłam – ale nie mam pojęcia, jak to zrobiłam. Cóż, pozostaje tylko mieć nadzieję, że część z tych błędów zostanie wyeliminowana razem z pierwszą aktualizacją.

Werdykt – do Walhalli marsz!

Assassin’s Creed: Valhalla będzie kolejną grą z serii, którą ukończę na 100% i już to po prostu wiem. To bardzo dobra produkcja, która zaskoczy wszystkich przekonanych, że po cyklu nie można się już spodziewać niczego dobrego. Bo okazuje się, że jednak można. Zanim jednak zakończę, to jeszcze tylko jedna kwestia – soundtrack. O matko, ten soundtrack. To moja druga ulubiona i – moim zdaniem – najlepsza, zaraz po Origins, oprawa muzyczna. To, co zrobił Jesper Kyd oraz Sarah Schachner, to po prostu arcydzieło. Grajcie więc, ale i słuchajcie – bo jest, czego słuchać!
7,8
Spodziewałam się – pomimo miłości, jaką darzę serię Assassin's Creed – nijakiego średniaka i... jestem pozytywnie zaskoczona.
Plusy
  • trzy poziomy trudności pozwalające dostosować rozgrywkę
  • ogromny świat, który nie jest sztucznie naszpikowany zawartością
  • najlepiej zaprojektowana eksploracja w serii od lat
  • osobliwy klimat, wierne odtworzenie tamtych czasów
  • świetnie odwzorowana brutalność i bezwzględność wikingów
  • interesująca, często trzymająca w napięciu fabuła
  • wątki poboczne w wiekszości są (o dziwo) równie ciekawe
  • ciekawe podejście do systemu zarządzania osadą
  • fenomenalna oprawa muzyczna (jak dla mnie jedna z najlepszych)
Minusy
  • bardzo dużo błędów – zarówno tych mniejszych, jak i większych
  • niejednokrotne zmuszenie do grupowej rozwałki (niestety)
  • sporo elementów wziętych z Odyssey (ale na szczęście nie za dużo)
Komentarze
11
naczelnyk
Gramowicz
17/11/2020 13:14

A jak wrażenia z trafiania w oczko kolegi barda, co reklamowane było w jednym z pokazów przedpremierowych?

wiko
Redaktor
Autor
14/11/2020 00:57
Headbangerr napisał:

Kiedy zaczynała Pani pisać na gramie, bardzo czepiałem się Pani artykułów. Teraz pokornie biję się w pierś i czytam kolejny Pani tekst z przyjemnością. 

Odnośnie gry - obecnie jestem nadal na etapie AC Odyssey i obiecuję sobie, że tym razem uda mi się skończyć, zanim powtarzalność questów całkowicie mnie zniechęci.

Norgon napisał:

Jestem starym ramolem grającym od 20lat . Od jakiś 10 lat unikam czytania recenzji bo ze względu na poziom jest to strata czasu. Twoja recenzja przywraca wiarę w ludzi władających trudną sztuką pisania, fajnie się czyta. 

Bardzo dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że recenzja się podoba! :)

Co do Odyssey, zakończyłam główny wątek i dodatki, ale wciąż nie wyczyściłam wszystkiego na 100%, bo zwyczajnie brakuje mi na to czasu. Zamierzam do niej wrócić (ba, idealny plan to rozegrać wszystkie Asasyny od początku :D), aczkolwiek powtarzalność jest tam dotkliwa, to trzeba przyznać. Choć jest obecna również w Valhalii, to jednak sporo po drodze znajduję ciekawostek, które jakoś tak ładnie kamuflują samą monotonię rozgrywki. No i to wciąż nie jest tak dobitne wejdź-zabij-pozbieraj jak w Odyssey. Podoba mi się, że w Valhalii często trzeba pomyśleć; a tu skrzynia jest ukryta za jakąś ścianą, a to trzeba zauważyć wielki kamień na linie, którą trzeba zestrzelić, a to coś innego. Lepiej to rozegrali po prostu. :D

Norgon
Gramowicz
13/11/2020 13:22

Jestem starym ramolem grającym od 20lat . Od jakiś 10 lat unikam czytania recenzji bo ze względu na poziom jest to strata czasu. Twoja recenzja przywraca wiarę w ludzi władających trudną sztuką pisania, fajnie się czyta. 




Trwa Wczytywanie