Recenzja filmu Wojna o prąd. Jakby to powiedzieć... nieźle to za mało

Kamil Ostrowski
2019/10/28 14:35
0
0

Czasami wystarczy jedno spojrzenie na opis filmu, żeby wiedzieć, że chce się go obejrzeć. Przy czym warto pamiętać, że intuicja potrafi zawieść.

Recenzja filmu Wojna o prąd. Jakby to powiedzieć... nieźle to za mało

Wyobraźcie sobie, że do biura wielkiej wytwórni filmowej, dajmy na to do biura jednego z szefów, niezapowiedziany wbija się zdyszany młody człowiek i mówi “przepraszam za najście, ale musi pan usłyszeć o moim pomyśle!”. Majestatyczny boss podnosi się lekko na swoim fotelu i myśląc sobie, że dawno już nikt na tyle bezczelnie nie przeszedł jego ochrony i kąśliwej sekretarki Amy, więc mówi “co to za pomysł, a tak w ogóle kim pan jest?”. W odpowiedzi słyszymy “Moje nazwisko Mitnick. Mam ze sobą scenariusz filmu. Fabuła skupia się wokół rywalizacji Edisona i Westinghouse’a o standard prądu jaki ma oświetlać Amerykę. Jest też tam Tesla! A całość będzie reżyserować Alfonso-Gomez Rejon!”. Pomysł brzmi świetnie, reżysera szef kojarzy, dzwony dzwonią też na nazwisko “Mitnick” więc dyrektor, jak przystało na wyjadacza w branży, podąża za instynktem i się zgadza. Problem w tym, że wszystko mu się pomyliło - to nie ten Mitnick, reżyser też nie ten, bo dzwonił Cuaron, ten od Labiryntu Fauna a nie Rejon, ten od praktycznie niczego, więc wszystko rozbija się o słaby scenariusz i przerysowaną reżyserię, chociaż materiał źródłowy i aktorstwo są bardzo wdzięczne.

Twórcy filmu od samego początku rzucają nas na głęboką wodę. Edison, bardzo znany już za życia jako wynalazca, przedsiębiorca i innowator, już na wstępie walczy o sfinansowanie swojego nowego pomysłu - sieci elektrycznej, która byłaby w stanie oświetlić całe miasto. Pomysł oczywiście chwyta, sęk w tym, że szybko pojawia się konkurencja w postaci George’a Westinghouse’a. Ten z kolei również był wynalazcą i przedsiębiorcą, chociaż zdecydowanie mniej znanym i mniejszego kalibru. O tyle jednak był lepszy od Edisona, że zainwestował w prąd zmienny, a nie w stały, czym pozyskał technologiczną przewagę.

Od tego momentu zaczyna się bezwzględna walka o rynek… i w tym tkwi zasadniczy problem Wojny o prąd. Wbrew temu czego moglibyśmy oczekiwać, nie jest to historia starcia umysłów wielkich wynalazców. To walka menadżerów, którzy zarządzają swoimi przedsiębiorstwami. Wszystkie wielkie odkrycia już się dokonały, a my o procesie twórczym, o rozwiązywaniu problemów inżynieryjnych jedynie słyszymy - w opowieściach, w tonie, a czasami bezpośrednio.

Jeżeli natomiast chodzi o walkę o rynek, to mieliśmy już sporo filmów, które lepiej ukazywały takie starcie. W przypadku Wojny o prąd miałem wciąż wrażenie, że twórcy sami nie wiedzą na którym z elementów się skupić. W pewnym momencie historia zaczyna skręcać w stronę znanego, ale wciąż lubianego motywu “jak daleko można się posunąć?”. Odpowiedź jest niestety dosyć mało satysfakcjonująca: niezbyt daleko, a w dodatku w ostatecznym rozrachunku nikogo za bardzo to nie rusza. Śledząc ostatnie sceny w ogóle można odnieść wrażenie, że nawet głównych bohaterów cała akcja filmu specjalnie nie wzruszyła.

GramTV przedstawia:

Na domiar złego zupełnie bez sensu do filmu dorzucono Teslę, chyba tylko po to, żeby móc zareklamować film kolejnym, obok Edisona, znanym nazwiskiem. Sęk w tym, że albo ja coś przegapiłem, albo… Tesla bardzo niewiele wnosi do filmu. Ot, narzeka na Edisona, snuje swoje wizje i roztacza ekscentryczny zapaszek.

Całości nie ratuje nawet świetne aktorstwo. Pewnie spodziewacie się, że będę rzucał się, aby zachwalać Banderbauma Cucumbera… Battlefielda Counterstrike’a… Benedicta Cumberbatcha, ale to nie on tutaj poradził sobie najlepiej. Moim zdaniem gwiazdą jest Michael Shannon, który z wielką gracją i godnością bierze na siebie brzemię pierwszoplanowej postaci, którą historia zapamiętała jako drugoplanową. A Nicolas Hoult jako Nicola Tesla? Dajcie sobie spokój, on ledwie błąka się gdzieś w tle.

Szczerze powiedziawszy odradzam pójście na Wojnę o prąd do kina. Jeżeli kiedyś znajdziecie go gdzieś na TVNie czy na VOD, to możecie puścić sobie to oglądadło wieczorem, ale nie ma powodu, żeby szczególnie się za tym filmem uganiać. Ot, film z potencjałem na dobry okazał się być tylko przeciętny.

Komu spodoba się Wojna o prąd? Miłośnikom zabijania wolnych wieczorów i fascynatom późno-XIX-wiecznej Ameryki.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!