Zanurzeni w koniec świata - recenzja filmu Wilcze echa

Joanna Kułakowska
2019/04/27 09:00
0
0

Nie tylko Avengers: Endgame. Baundry przygotował niezwykły film o zagrożeniu terroryzmem i wojną, ale przede wszystkim o specyfice bycia podwodnikiem.

Było już trochę fascynujących lub przynajmniej solidnych obrazów dotyczących okrętów podwodnych. Trzeba tu wymienić kultowe Okręt Wolfganga Petersena (która to opowieść doczekała się teraz serialowej wersji) i Polowanie na Czerwony Październik Johna McTiernana; telewizyjne, godne przypomnienia Hostile Waters Davida Drury’ego (z Rutgerem Hauerem na pokładzie); opowiadające podobną historię, świetne, kinowe K-19 Kathryn Bigelow (z Harrisonem Fordem jako kapitanem tytułowego okrętu); nie tak dawno zaś wynurzyły się na ekranach widowiskowe Ocean ognia Donovana Marsha i Kursk Thomasa Vinterberga. Nowa odsłona tematyki piekła (i swoistego piękna) pod wodą, czyli francuski thriller/dramat Wilcze echa (oryg. Le chant du loup) napisany i wyreżyserowany przez Antonina Baundry’ego (co stanowi pseudonim Abla Lanzaca – byłego radcy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Rozwoju Międzynarodowego Francji), to film bardzo frapujący, nawet – a może zwłaszcza – na tle poprzedników.

Zanurzeni w koniec świata - recenzja filmu Wilcze echa

Począwszy od spokojnego niemal sennego, lecz niepokojącego wodnego przestworu, które to wejście do świata przedstawionego szybko przeradza się w dynamiczne, nasycone pośpiechem i adrenaliną sceny na lądzie stanowiące sekwencje właściwego otwarcia (i wprowadzające w nastrój dramatu wojennego), poprzez duszny dramat psychologiczny w miąższu fabuły, aż do walącego ironią na odlew zakończenia mamy do czynienia z kinem nietuzinkowym. Wilcze echa wpisując się w poetykę historii o ratowaniu świata, opowiadają przede wszystkim o całej masie innych rzeczy. O jednostce mierzącej się z nieznanym. O grupie przyjaciół, nad którą wisi fatum niczym nad bohaterami greckiej tragedii. O konieczności perfekcji, a zarazem obsesji bycia perfekcyjnym, która wyniszcza psychikę, a jednocześnie perwersyjnie nadaje sens życiu. O specyficznej i pełnej napięć – które trudno ułagodzić, choć jest to niezbędne – egzystencji w ciągłym zagrożeniu, w ciasnych wnętrzach okrętu atomowego, która paradoksalnie powoduje, że członkowie tych załóg (podwodniacy / podwodnicy – jak oni sami preferują) nieszczególnie potrafią odnaleźć się gdzie indziej. Uzmysławia to już zamieszczony w filmie Antoina Baundry’ego cytat pochodzący z Antogii palatyńskiej: Ludzie dzielą się na żywych, martwych i tych, co pływają po morzu.

Odnosi się to szczególnie do najbardziej wyeksponowanego bohatera Wilczych ech, który z całą pewnością niezbyt radzi sobie poza miejscem, w którym od jego błędu lub sukcesu zależy ludzkie życie i polityczne status quoChanteraide (François Civil), specjalista od obsługi sonaru, nieśmiały, a jednocześnie uparty i krnąbrny chłopak o słuchu absolutnym i niewdzięcznej ksywce „Skarpeta”, w którego przypadku pech i szczęście tworzą nierozerwalną całość, przeplatają się wzajemnie i nie do końca wiadomo, co jest czym (a w każdym razie wraz z rozwojem fabuły nieraz zdarzy nam się zmienić na ten temat zdanie). Rozwijający się konflikt między nim a wierchuszką marynarki wojennej stanowi motor akcji, a zarazem na swój sposób metaforę zagmatwanej, balansującej na ostrzu noża sytuacji politycznej, w której niekompetencja, przekonanie o własnej nieomylności i nadmierne zaufanie technice może pogrążyć świat i w której, zdawałoby się, pewne, bezpieczne procedury tracą rację bytu. Wspaniale uzupełnia się to z dramatyzmem podmorskich wydarzeń.

Akcja filmu Baundry’ego toczy się w niedalekiej przyszłości, w której terroryzm zatacza coraz szersze kręgi, następuje kryzys gospodarczy, granice się zamykają, a sojusze stają pod znakiem zapytania. Może nawet wybuchnąć wojna. Nic, w co nie można by uwierzyć.

Załoga „Titane” (Tytana) ma „prostą” misję. Musi podjąć komandosów – przeprowadzających antyterrorystyczną operację – u wybrzeży Syrii. Oczywiście pojawiają się komplikacje. Chanteraide wykrywa dźwięk, którego źródła nawet tak utalentowany i wykwalifikowany specjalista jak on nie jest pewien. Tytułowe wilcze echa (bardzo silny odgłos spod wody) swą niezwykłością konfudują chłopaka i ciężko mu określić rodzaj – wysoce nietypowej – jednostki. O mały włos, a doszłoby do tragedii, na szczęście kapitanowi Alfostowi (Mathieu Kassovitz) i pierwszemu oficerowi nazwiskiem D’Orsi (Omar Sy) udaje się opanować sytuację i uratować okręt, przy czym ten pierwszy może chlubić się akcją na miarę filmów sensacyjnych z lat 90. XX wieku. Załoga triumfalnie powraca do portu. „Skarpeta” jednak nie może zaznać spokoju – z uporem maniaka drobiazgowo analizuje sygnał, dostaje się do dokumentacji, w rezultacie w końcu odkrywa sekret! Cóż z tego, skoro admirał nie chce go słuchać? Niedługo potem okazuje się, że Europa i w zasadzie reszta świata mierzą się z faktem nadchodzącej wojny nuklearnej – dowództwo dowiaduje się, że w stronę ich kraju zmierza pocisk, na szczęście informacje od naszego bohatera zdołały się przebić do twardogłowych...

GramTV przedstawia:

Fabuła produkcji Wilcze echa jest przyjemnie niejednoznaczna i skomplikowana. Uderza głównie niemal kosmiczna przewrotność scenariusza i fakt, że prezentowane wydarzenia i działania bohaterów charakteryzuje budząca grozę ironia losu. Pyrrus i Damokles ani chybi głośno klaskaliby w dłonie. Baundry nie patyczkuje się z wykreowanymi postaciami – jest brudno jak w życiu pełnym pomyłek, a nie jak w patetycznym obrazie wojennym. To tragedia, gdzie najwyższe ofiary mogą okazać się bezowocne; sukces i przeżycie okupione są stratą, która może wręcz zabić chęć dalszego życia; zbawca może być współwinnym, a profesjonaliści porządnie wykonujący swoją robotę, którym niczego nie można zarzucić, stać się narzędziami zbrodni. Otrzymujemy film sensacyjny, który cały czas trzyma w napięciu, połączony z kinem psychologicznym, mówiącym o poczuciu misji, obowiązku, ale i wypaleniu, niedocenieniu, poszukiwaniu własnego miejsca. Relatywnie mało dowiadujemy się o Alfoście i D’Orsim – możemy tylko obserwować ich reakcje, zmęczone twarze, grymasy, gesty i wbrew pozorom daje to całkiem dużo informacji. Śledząc poczynania Chanteraide’a, mamy jeszcze wyraźniejszy, bardziej dojmujący obraz, kim ów w gruncie rzeczy jest i co musiał poświęcić (niesamowicie smutna jest symboliczna scena powitania z dawno niewidzianą dziewczyną). Pod tym względem to majstersztyk. Ale też nic w tym dziwnego – aktorzy wcielający się w wyżej wymienione postacie sroce spod ogona nie wypadli i mają na koncie niebagatelne osiągnięcia.

Po seansie Wilczych ech chciałoby się zacytować: Finta w fincie w fincie. To znaczy jeśli chodzi o doznania odbiorcy/odbiorczyni, bo jeśli analizujemy budowę opowieści, przyczynę i skutek, to sprawa jest dużo bardziej perfidna, a wymowa utworu szydercza. Warto zwrócić uwagę, że dotychczasowe filmy przedstawiające temat łodzi podwodnych opowiadały o awariach (fikcyjnych bądź nie), o harcie ducha i próbach, by zachować się moralnie, w zasadzie o swoistych buntach osób mających wpływ na ryzyko atomowej zagłady. Żaden kapitan nie stał przed takim wyzwaniem i nie był gotów poświęcić wszystkiego w imię tak rozumianej konieczności, jak jeden z bohaterów recenzowanego filmu. Dlatego to thriller wojenny niekładący nacisku na akcję ratowania świata, ale na człowieka w sytuacji ekstremalnej. Cóż, znak czasów – czasów pesymizmu, przesiąkniętych zrozumiałą obawą przed terroryzmem.

Cóż więcej dodać? Opowieść snuta przez Antoina Baundry’ego urzeka przywiązaniem do detali, do realiów. Wspaniałe są zdjęcia Pierre’a Cottereau i niebiesko-czerwone światła podkreślające upiorną, skłaniającą do krzyku ciasnotę wnętrz oraz klaustrofobiczną, depresyjną, grającą na nerwach atmosferę okrętu atomowego. Dobrze współgra z nastrojem poważna, szarpiąca serce muzyka duetu znanego jako tomandandy (Thomas Hajdu i Andy Milburn). Ze względu na owe zdjęcia i klimat warto skusić się i obejrzeć Wilcze echa w kinie – w nadchodzącym tygodniu film będzie jeszcze dostępny. Realistyczne zanurzenie się w potencjalny koniec świata to dobra alternatywa dla (żeby nie było, naprawdę poruszającego!) filmu Avengers: Koniec gry (czy jak kto woli – Endgame).


Coś dla ceniących nie tylko amerykańskie filmy i poszukujących frajdy w symulatorach Silent Hunter, Uboat i Wolfpack.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!