Kodowanie popkultury: śwagier, zabioro nam memy!

Łukasz Wiśniewski
2019/04/06 21:00
0
0

Mówią o tym różnie: ACTA 2, artykuły 11 i 13 - nowa dyrektywa UE wywołała burzę. Razem z zaprzyjaźnionym prawnikiem postanowiliśmy okiełznać chaos informacyjny.

Tak, ta sprawa dotyczy popkultury, że tak utnę na początku jakieś głosy typu “czemu o tym piszesz Lucas?”. Dotyczy bowiem wszystkich tekstów kultury, choćby za sprawą tego, że mówimy o prawach autorskich i wykorzystaniu czyjejś twórczości. Popkultura obrabia w nieskończoność pewne wzorce, a ze względu na to, że w nazwie ma zaszytą popularność, masowość, sama jest poddawana ciągłej obróbce i dowolnym rodzajom interpretacji oraz zapożyczeń. Temat jest rozległy, będzie to pewnie jeden z obszerniejszych felietonów w ramach Kodowania popkultury, więc naszykujcie sobie coś do jedzenia i picia. Zwłaszcza że sam co prawda posiadłem zdolność rozumienia języka prawników na poziomie podstawowym w stopniu bardzo dobrym*, ale do sprawy tego kalibru potrzebowałem jednak prawdziwego prawnika, który miewa coś wspólnego z prawem europejskim. Niestety, człek ów, Michał Kłys, okazał się być równie rozgadany co ja…

Kodowanie popkultury: śwagier, zabioro nam memy!

Nim dopuszczę do głosu Michała, jest coś, co musimy sobie najpierw wyjaśnić. Chodzi o proste zdanie, które stanowi parafrazę połowy doniesień na zadany temat: ACTA 2 zabierze nam memy. To zdanie niemal cudowne, bo trudno w tak krótkiej treści zmieścić tyle błędów. Po pierwsze żadne ACTA 2, Dyrektywa w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym dotyczy (szok!) praw autorskich. Umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrabianymi, czyli ACTA, jedynie w kilku miejscach o prawa autorskie zahaczała. Głównie zajmowała się (szok!) podrabianym towarem. Pierwszy akt prawny dotyczy rynku UE, drugi miał być umową międzynarodową o szerszym zakresie. Pierwszy jest sygnałem do zmiany lokalnych praw, drugi oznaczałby umowę dalece bardziej wiążącą. Zresztą protesty przeciwko ACTA 2 to zjawisko w zasadzie lokalne, polskie, bo gdzie indziej protestowano przeciwko artykułom 11 i 13 dyrektywy.

Mam wrażenie, że ktoś u nas wpadł na genialny pomysł, by wykorzystać masowy sprzeciw przeciwko ACTA z 2012 roku. Tyle że wtedy grube tysiące ludzi wyszły na ulicę, by bronić wolności internetu, mając na myśli torrenty. Wspominałem o tym już wtedy, w jednym z moich felietonów z poprzedniego cyklu, w którym zresztą poruszam też kwestie częściowo zazębiające się o aktualny chaos informacyjny. Podobnie bardzo, bardzo polecam inne nasze artykuły z tego okresu. Dominik "Spayki" Trzmielewski ładnie ugryzł temat od nieco innej strony, a ja sam na koniec postanowiłem zrobić podsumowanie tego całego bałaganu, w tydzień po utopieniu ACTA. Serio, skoro już macie jedzenie i picie na czas lektury tego felietonu, zajrzyjcie i do owych archiwaliów. Pojawia się tam bowiem kilka wręcz profetycznych stwierdzeń. Okazuje się, że my, pismaki, lepiej ogarnęliśmy sprawę niż tak zwani eksperci, analitycy, którzy zanieczyścili sieć swoimi oderwanymi od rzeczywistości “dogłębnymi analizami zjawiska”. Teraz nie było powodu, by bronić wolności, bo torrenty stały się nieco passe. Wiecie, te wszystkie streamingi filmów i seriali, kosztujące miesięcznie tyle, co dwa kraftowe piwka w dobrym pubie, trochę odciągnęły aktywistów od walki o wolność w sieci...

Teraz memy. Świat nam zgłupiał (trochę razem z nami) i tak się wszystko powyginało, że teraz ktoś może zrobić mema. Tyle że nie może. Memów się nie robi, one się rodzą. Można co najwyżej popełnić obrazek łączący się z tekstem i liczyć, że “zażre”. Meme to byty starsze niż Internet i nie wymagają do istnienia obrazków. Są nawet osoby (z tytułami naukowymi), które twierdzą, że jest to osobny byt inteligentny, pasożytujący na ludziach… Zostawmy jednak takie zaawansowane teorie. Pierwszy mem pojawił się wtedy, gdy ktoś w jakiejś jaskini postanowił puścić dalej w obieg coś, co mu się wbiło w pamięć. Coś wartego powtarzania, powielania. Cytaty z powieści czy filmów to meme. Nikt więc prawami rynku cyfrowego nie zabierze nam tych pasożytów mózgu. Powiem więcej: mówienie o tych kluczowych dwóch artykułach per ACTA 2 to mem, na dodatek, jak wiele z nich, nieoperujący jakkolwiek postrzeganą prawdą, lecz emocjami. Tyle że “zażarł” i poszło. Tak więc “zabrać memy” mogłaby dopiero ustawa o niepowtarzaniu dowcipów, nieprzywoływaniu cytatów w rozmowach. Na razie zagrożone są głównie obrazki z czyjąś twórczością i własnym tekstem nabitym na wierzchu. Adnotacja o prawie do parodii i użytku satyrycznym w dyrektywie zostawia zaś miejsce nawet na to… ale jest niejasna. Kto oceni, co jest satyrą? Urzędnicy w Brukseli, w krajach członkowskich, czy SI na usługach korporacji? To jest największy problem z dyrektywą unijną, oddajmy więc głos prawnikowi:

Żeby zrozumieć problem, jaki ma (i jeszcze większy, jaki będzie miał) prawnik z tą dyrektywą, trzeba sobie powiedzieć jedną rzecz wprost – taka standardowa analiza tego, co jest napisane w rzeczonych artykułach dyrektywy, w zasadzie sama w sobie na żadne wątpliwości nam nie odpowie. Czemu? Ano dlatego, że prawo Unii Europejskiej jest pisane w sposób - eufemistycznie rzecz określając - opisowy i mało konkretny. Teoretycznie każdy, jak czyta taki przepis, to mu się mniej więcej wydaje, że wie, o co chodzi. Tyle że jak zapytamy o to pięć osób, to jest spora szansa, iż będziemy mieli pięć różnych zdań, co to jest… Dodatkowo, przepisy to zaledwie niecała 1/3 tekstu dyrektywy, a pozostała część to tak zwane „mając na uwadze, co następuje”, czyli cały ciąg ogólnych stwierdzeń mających w teorii pomóc w interpretacji. Na przykład takie coś :

Celem wyjątków i ograniczeń przewidzianych w niniejszej dyrektywie jest osiągnięcie właściwej równowagi między prawami i interesami twórców i innych podmiotów uprawnionych, z jednej strony, a prawami i interesami użytkowników, z drugiej strony. Mają one zastosowanie jedynie w niektórych szczególnych przypadkach, które nie kolidują z normalną eksploatacją utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną ani nie powodują nadmiernego uszczerbku dla uzasadnionych interesów podmiotów uprawnionych” - kurczę, czuję, że mi to wiele wyjaśniło… Cały ten powyższy przydługi kawałek jest po to, żeby naświetlić podstawową kwestię: z wyjątkiem części przepisów, w miarę konkretnych, to, co cała dyrektywa i konkretne zapisy tak naprawdę oznaczają, wyniknie z interpretacji i implementacji w prawach poszczególnych krajów. Z jednej strony oznacza to, że „się zobaczy”, z drugiej strony prawo UE ma dziwną skłonność do bycia interpretowanym zgodnie ze zdaniem lobby… przepraszam, ekspertów. No więc ilu „ekspertów” ma przy instytucjach UE taki Facebook czy Google? Pewnie sporo. Ilu „specjalistów” mają media europejskie? Multum, a do tego mogą oferować politykom i urzędnikom „przyjazne spojrzenie” tu i ówdzie. Ilu „ludzi znających się na rzeczy” lobbujących w UE mają zwykli użytkownicy, blogerzy, miniportale, czyli szaraczkowie internetu? ...(szumią wierzby)… No właśnie. Jeżeli więc miałbym się bawić we wróżkę i stwierdzić, co się stanie i kto w ramach interpretacji dostanie po tylnej części ciała, to chyba wiecie, kogo bym wskazał, prawda?

Pozostaje jeszcze kwestia implementacji dyrektywy w prawie krajowym. Może klasa polityczna i rządy państw UE, w tym Polski, zaimplementują dyrektywę tak, żeby bronić interesów użytkowników i drobnicy? No dobrze, jaja sobie robię. Cytując wypowiedź odpowiedzialnego za wdrożenie nowego prawa komisarza Oettingera: „Państwa powinny wdrożyć dyrektywę jak najszybciej” oraz „Unia nie pozwoli na rozwodnienie dyrektywy”, nie czuję się jakoś zbudowany. Tutaj Michał Kłys dotyka sedna uzasadnionych lęków. To lokalna implementacja dyrektywy unijnej jest czymś, co powinno nas martwić. Od kilku lat nasi ustawodawcy cierpią na coś, co nazywane jest “legislacyjną biegunką”, czyli produkują mnóstwo prawnych artykułów, które często noszą znamiona złego prawa (w wielkim uproszczeniu: takiego, które skłania obywatela do nadużyć) i wymagają nowelizacji. W efekcie przyrost “paragrafów” przekracza zdolności ogarniania przez kogokolwiek poza specjalistami w danej dziedzinie. Trudno zaufać legislaturze, że tym razem wykona wszystko tip-top. Tyle mojego wtrącenia, prawnik powraca...

Teraz przejdźmy do konkretów, czyli co nam grozi. Otóż przy zastrzeżeniu, że tak naprawdę to, co faktycznie przyjął europarlament, to wie tylko grupa urzędników w Brukseli, to artykuł 11, czyli artykuł 15, niby dotyczy tylko działalności „publicznej i komercyjnej” (swoją drogą, znowu mamy błąd w polskim tłumaczeniu, dlatego jeżeli ktoś czyta akty europejskie, to polecam raczej inglisz czy dojcz). No i teraz pytanie, czy blog, na którym wyświetlają się reklamy, to działalność komercyjna. Dobre pytanie… Teoretycznie w tym artykule chodzi o to, żeby „twórca prasowy”, a tak naprawdę wydawca, bo nie kojarzę sytuacji, kiedy autor nie przenosiłby w takim przypadku praw, mógł się domagać wynagrodzenia za korzystanie z jego „dzieła”, czyli jakiejś tam publikacji prasowej. Ergo: jakby ktoś pytał, to w zdecydowanej większości przypadków autor nic nie dostanie. Dostanie „publiszer”. Wyłączone ma być z tego hyperlinkowanie i „bardzo krótkie opisy treści”. Co to za zwierzę ten bardzo krótki opis treści? Ano nie wiadomo jeszcze.

GramTV przedstawia:

Tak naprawdę jak zastanowić się nad tym przepisem to jest multum kwestii, które nie są uregulowane, a będą kluczowe przy rozpatrywaniu, czy i jakie ograniczenia ten przepis wygeneruje dla mniejszych użytkowników i dostawców kontentu w sieci. Bo o Google czy Facebooka to ja bym się nie martwił, oni sobie poradzą. Ale czy mały portal informacyjny / strona na fejsie itp. będzie musiał negocjować z takim Faktem / Axelem Springerem stawki za udostępnianie ich informacji indywidualnie? Czy Fakt może powiedzieć: „A wy to mi się nie podobacie, krytykujecie nas i wam licencji nie udzielę”, albo też zażądać za nią miliony monet. Czy będzie jakaś organizacja typu ZAIKS (albo i on sam) załatwiająca sprawę? Czy jeżeli będzie, to będzie to obowiązkowa droga, czy się będzie można z tego wypisać?Jeżeli w państwie A będzie prawo wręcz przeciwne do prawa państwa B i portal z państwa A zamieści krótki opis do linka, który nie będzie krótkim opisem w państwie B… Itd. Itp. Po prostu wymarzona sytuacja dla prawników i co tu dużo kryć, jeżeli przepisy krajowe nie będą bardzo precyzyjne – a wcale nie jest pewne nawet to, że da się takie precyzyjne wystarczająco stworzyć – to zdecydowaną przewagę będą miały podmioty mające własne działy prawne / gotowe poświęcić kasę na prawników. No i teraz w praktyce taka Agora czy inna PolskaPress stwierdza, że nie podoba jej się to, co robi jakiś mały portal X z publikacjami, do których mają prawa. Wysyła 50 pozwów. Być może nawet g… wartych, ale żeby udowodnić, że każda z tych spraw obejmuje działanie dozwolone prawem np. jest recenzją publikacji, bardzo krótką informacją czy innym wyjątkiem, trzeba się bujać przed sądem, bo sąd nie odrzuci już pozwu z braku podstawy prawnej roszczenia, tylko będzie badał sprawę merytorycznie. A więc tak to wygląda.

Do tego wywodu muszę coś dodać: tak, giganci internetu sobie poradzą. Koszta tego będą jednak spore i nie bez powodu ileś krytyki dotyczy właśnie obciążeń dla globalnych spółek internetowych, będących zarazem silną kartą przetargową dla europejskich gigantów z rynku mediów. Nie jestem skłonny płakać po stratach jednych korporacji względem drugich, ale chyba mamy tu do czynienia z pewną dysproporcją podmiotów… Mam też przemożne wrażenie, że firmy - jak Google czy Facebook - zastosują swoje wyrobione taktyki zachowawcze. Jak wiemy, polegają one na chuchaniu na zimne i nadmiernej czujności pracowników oraz algorytmów. A teraz to właśnie SI będzie czuwać nad tym, by nikt nie pozwał jej twórców. Łatwiej wycinać i blokować więcej niż potem przepraszać. Tak zresztą dochodzimy do drugiego z kontrowersyjnych artykułów dyrektywy. Póki co więc ponownie mikrofon wędruje w ręce Michała Kłysa, prawnika…

Teraz drugi z kontrowersyjnych artykułów - filtrowanie treści, czyli artykuł 13, a obecnie artykuł 17. No tu jest gorzej już od samego początku. W przepisie chodzi, w skrócie, o to, że podmiot, który umożliwia użytkownikowi zamieszczenie treści w internecie, jest obowiązany uzyskać zgodę podmiotu posiadającego autorskie prawa majątkowe na udostępnienie treści, jeżeli dana treść takim prawom by podlegała. Na przykład poprzez zawarcie umowy licencyjnej. Jasno (choć jest to ukryte w odwołaniu do innych przepisów) jest powiedziane, że nie ma znaczenia, czy ma jakąkolwiek wiedzę o tym, czy coś jest objęte prawami autorskimi. Niby w sumie rozsądne, bo taki serwis nie może się tłumaczyć, że nie wiedział, z drugiej strony skąd mają wiedzieć, czy filmik zawierający cover piosenki jest udostępniany przez autora / posiadacza praw czy np. przez kogoś zupełnie innego, kto praw nie posiada. Że śmieszny przykład? Niby tak, ale po kilku gościach, którzy postanowią zbić na tym kasę z pomocą fejkowych kont, może się okazać, że może się trochę zmienić to, co i kto może zamieszczać. Owszem, wymaga to trochę pracy i znajomości przepisów, ale takie zbijanie kasy na trollowaniu jest całkiem możliwe.

Ale to przekombinowane scenariusze, a największy problem polega na tym, jak portale będą to robić. Można robić ręcznie lub online. Ręcznie… już to widzę. Szczególnie, że nie ma wyłączenia działalności niekomercyjnej, a ograniczenie odpowiedzialności dla małych podmiotów ma limit czasowy. Generalnie mali mają przegwizdane. Filtrowanie automatyczne…. Jak działają obecne filtry na YouTube, to każdy mniej więcej ma pojęcie (a jak nie ma, to się może w sieci dowiedzieć). jest ono, delikatnie mówiąc, niedoskonałe i wywala często rzeczy, których wywalać nie powinno. Biorąc pod uwagę zwiększenie odpowiedzialności, filtrowanie będzie musiało być ostrzejsze. No to teraz biorąc pod uwagę, że na razie światowy gigant wydał 70 mln dolarów i wyprodukował średnio udany młotek, to jak wam się wydaje, jaka będzie jakość oprogramowania tych mniej gigantycznych... Biorąc pod uwagę odpowiedzialność, pozwy, kasę, to raczej będzie ostrzej niż luźniej, a przy okazji będzie można każdy niepasujący materiał usunąć pod pretekstem „naruszenia praw autorskich”. A że ktoś filtr tak ustawił, bo mu się nie podoba ten czy tamten człowiek lub pogląd? Nigdy się tego nie dowiesz. „Ale przecież można się odwoływać”. Biorąc pod uwagę praktykę, „to się odwołuj”. I odwołując się do skeczu Dudka, tam właśnie możecie Panu Majstrowi skoczyć.*

Tu zaprzyjaźniony prawnik pomija jeden detal: prace nad SI, czyli w tym kontekście uczeniem maszynowym, zasuwają jak szalone. Istnieje spora szansa, że nim poszczególne kraje wdrożą dyrektywę, nim przelecą kolejne vacatio legis, nie tylko giganci rynku sieciowego, ale też mniejsi gracze zyskają dostęp do narzędzi umiejących wychwycić to, co dzieli unijnie uprawnione od unijnie nieuprawnionego. Wystarczy, by cały ów złożony proces legislacyjny potrwał dwa lata, a SI filtrujące treści może być czymś, czego nawet się nie spodziewamy. Może na przykład zacząć rozróżniać ironię od bezpośredniego stwierdzenia (prawa Poego nie przeskoczy szybko, bo większość ludzi ma z tym problem). Oczywiście użytkownicy sieci będą się dostosowywać, by na tej bazie omijać filtry, ale będzie to ciągły wyścig zbrojeń. Pozostaje oczywiście pytanie, od jakich obrotów mniejsze firmy będzie stać na gotową usługę filtrowania treści, przygotowana w ramach jakiegoś startupu bawiącego się maszynowym uczeniem. Takie usługi będą jednak tanieć, zresztą na starcie ich twórcy mogą nawet pojechać po kosztach, a conto późniejszych rozliczeń (i rozgłosu). Mimo wszystko widzę światełko w tunelu* tam, gdzie Michał Kłys (któremu znowu oddaję głos) ciemność widzi, ciemność…*

A teraz kombo artykułów 15 i 17. Załóżmy, że jakaś prasa napisała coś. Załóżmy, że jakiś internauta chciałby zamieścić z tego cosia kawałek w filmiku na YouTube, żeby np. pokazać, że ktoś tu jest „umiarkowanie rzetelny”. Tyle że nie jest to hiperlink z krótkim opisem. Czyli podlega prawu autorskiemu. Czyli trzeba uzyskać licencję… Że podpada pod recenzję? I znów biorąc pod uwagę praktykę YouTube, „to się odwołuj...” Się na pewno YouTube przejmie. Tu wkraczm ja, cały w bieli.* Przypominam o algorytmach uczenia się, które w tej chwili są wałkowane w każdej piwnicy, gdzie powstaje SI. Pochylam też czoło i ronię ironiczne łzy nad każdą osobą, która kiedykolwiek “pożyczyła” obrazek lub fotografię od moich znajomych, po to, by “zrobić mema”. Bo widzicie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jeśli banda wesołych jajcarzy, nim zrobi śmieszny obrazek, łącząc czyjąś pracę ze swoją treścią, będzie musiała odnaleźć i wymienić autora/autorkę, to tym lepiej. Tu nawet nie chodzi o opłaty, a o dozwolony użytek z zaznaczeniem autora - proste prawo, które jest nagminnie łamane. Jeśli w wyniku nowej dyrektywy umrą sieciowe śmietniki dające własne watermarki na cudzej twórczości i portale oparte na samych linkach… obudzę się w lepszym internecie. Zauważmy też, iż potencjalny wymóg podania źródła obrazka będącego częścią wannabe mema może uwalić u źródła wiele fake newsów używających starych fotek do wzbudzania nowej paniki. Oczywiście mam tu prawnika, choćby po to, by ostudził mój entuzjazm, więc niech on to podsumuje…

Podsumowując, duzi będą blokować, co się da, żeby nie mieć problemów. Algorytmy będą blokowały „bo tak”. Mali? Mają przegwizdane, niech sobie zablokują na wszelki wypadek możliwość dołączania plików. No i zobaczymy oczywiście, jakie to genialne rzeczy wymyśli prawodawstwo krajowe oraz Unia w ramach harmonizacji prawa. Kto na tym skorzysta? Ano duże firmy posiadające prawa autorskie. Mniejsze być może trochę też. Twórcy? Czasem być może, ale bym nie szalał. Kto straci? Niektórzy zarabiający na cudzej twórczości. Cwańsi nie, bo będą pracować na zewnętrznych linkach do firmy, która ma siedzibę na Barbadosie czy w innej Somalii. Mniejsze portale, które tego mogą nie udźwignąć. I użytkownicy. Ale kto by się nimi przejmował.. Tyle od zaproszonego eksperta, tyle też w sumie ode mnie. Dodam tylko, że każdy fragment tekstu, który zakończyłem znakiem”*” ma już status memetyczny. Bez pomocy obrazków.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!