Zabójcze maszyny miały zachwycać, a śmiertelnie mnie zażenowały

Kamil Ostrowski
2018/12/12 10:00
0
0

Dobrego teen ficiton nigdy za wiele, zwłaszcza w postaci lekkiej, przyswajalnej i odpowiednio rozrywkowej. Niestety, tym razem się nie udało.

Zabójcze maszyny miały zachwycać, a śmiertelnie mnie zażenowały

Zabójcze maszyny krążą po planecie zrujnowanej przez wojnę, która zmiotła z powierzchni Ziemi większą cześć cywilizacji w równe sześćdziesiąt minut. Cywilizacja rozwinęła się w dziwaczną stronę, wszystko w myśl „miastowego darwinizmu”. Większe ośrodki stały się mobilne i mówimy tu zarówno o małych miasteczkach, jak i potężnych aglomeracjach. Te większe polują i pożerają te mniejsze, wszystko w imię dalszego wzrostu, zdobycia niezbędnych surowców czy nowych mieszkańców. Drapieżnym światem rządzą bezlitosne zasady, a myśl naukowa w dużej mierze zaliczyła solidny regres, co sprawia, że głównym źródłem nowych technologii jest rozszyfrowywanie działania starożytnych mechanizmów, opracowanych z górą tysiąc lat wcześniej.

Zaintrygowani? Nic dziwnego, toż koncepcja jest iście genialna. Świat przedstawiony jest naprawdę intrygujący i twórca książki na podstawie której powstał film (Brytyjczyk, Philip Reeve) nie ma powodów do wstydu. Sama koncepcja ogromnych miast, cywilizacji podnoszącej się z gruzów, w dużej mierze grasującej na cudzym nieszczęściu, jest niesamowicie pociągająca. Do tego dochodzi bardzo zgrabna oprawa wizualna, w tym ciekawe rozwiązania stylistyczne. Krótko mówiąc, na statycznych obrazkach i na papierze jest super.

O wiele gorzej zaczyna się robić, kiedy historia rozkręca się na dobre. Po pierwsze, uwagę zwracają zaskakująco drętwe dialogi, które w połączeniu z równie drętwym aktorstwem bardzo mocno ośmiesza te sceny, które powinny cechować dramat i napięcie. Jeszcze jakoś przełknąłem Herę Hilmar jako Hester Shaw, ale już drugi z pary głównych bohaterów, Tom Natsworthy (tutaj Robert Sheehan) to dla mnie porażka na całej linii. Infantylny, głupi, bezpłciowy. Co dziwne, drętwości poddał się bez walki nawet taki weteran jako Hugo Weaving, grający nieco szalonego naukowca-historyka, Thaddeusa Valentine’a. Reszta obsady zagrała zwyczajnie źle.

Kolejną bolączką filmu, jest marnowanie czasu na wątki, które zupełnie nic nie wnoszą do historii, ani do świata przedstawionego. Jako przykład można podać niezliczone sceny z córką wspomnianego wcześniej Thaddeusa i krótkiego dochodzenia jakie przeprowadza wraz z konserwatorem wentylacji. Odkrywa prawdę o swoim ojcu i… zasadniczo nic z tego nie wynika. Nic, totalnie nic. Ani dla naszego pojęcia o świecie, ani dla głównego wątku, ani dla rozwoju charakteru którejkolwiek z postaci.

GramTV przedstawia:

Nie można natomiast odmówić Zabójczym maszynom uroku wizualnego. Niejednokrotnie z drzemki byłem wyrywany przez piękne kadry, umiejętnie podbudowywane nastrojową muzyką (typowo filmową sensu stricte). Podobać się mogą stroje, bajeczna architektura i krajobrazy. Nawet jeżeli momentami twórcy flirtują z kiczem (ta Anna Fang rodem z kiepskiego anime…), tak wszystko mieści się w konwencji fantastycznego kina dla nastolatków głodnych fikuśnego science-fiction.

Nie zmienia to zasadniczo postaci rzeczy, bo Zabójcze maszyny pogrąża wiele elementów, w tym wielkokalibrowych. Grzechem pierwotnym wydaje się być drętwy scenariusz, który nie wzbudza wystarczających emocji. Jest też boleśnie prosty i poza jednym wątkiem daje się przewidzieć praktycznie od pierwszych minut filmu. Pojawiło się parę zapadających w pamięć scen, ale to zdecydowanie za mało. Za drętwym scenariuszem idą równie drętwe dialogi i kiepskie aktorstwo. To nie mogło „pyknąć”.

Jeżeli jeszcze nie poszliście na Zabójcze maszyny, to zdecydowanie doradzam Wam abyście nie zmieniali tego stanu rzeczy. Dla samych ładnych widoczków i potencjalnie interesującego świata nie warto iść do kina. Lepsze rzeczy zobaczycie w telewizji, nawet gdybyście mieli przemęczyć się z reklamami i polskim dubbingiem.

Komu spodobają się Zabójcze maszyny? Nie… Spodobać się nie mogą nikomu. Może inaczej – co przypominają Zabójcze maszyny? Na papierze jest to piękne połączenie Enslaved: Odyssey to the West i Horizon: Zero Dawn z lekko „finalfantasowym” posmaczkiem. Szkoda że taka ciekawa koncepcja doczekała się tak kiepskiej ekranizacji.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!