Chaos w Hell's Kitchen - recenzja drugiego sezonu Daredevila

Piotr Nowacki
2016/04/10 18:00
0
0

Daredevil w drugim sezonie wziął zbyt wiele na swoje barki.

Tekst zawiera niewielkie spoilery dotyczące pierwszego i drugiego sezonu Daredevila

Chociaż Kingpin wypadł z gry, Hell’s Kitchen nie zaznało spokoju na długo. W Nowym Jorku pojawiło się nowe zagrożenie: ktoś zaczął brutalnie mordować gangsterów. Daredevil nie jest tym faktem zachwycony, pomimo tego, że tajemniczy mściciel zasadniczo wyręcza Diabła z Hell’s Kitchen - im więcej bandziorów on wytłucze, tym mniej do roboty będzie miał Daredevil. Jednak bezwzględność i brutalność metod mściciela zdecydowanie kłóci się z kodeksem moralnym niewidomego superbohatera.

Tym bezlitosnym antybohaterem jest oczywiście Frank Castle, czyli słynny Punisher. W tej roli występuje Jon Bernthal, znany najlepiej jako Shane z serialu The Walking Dead. W pierwszej chwili byłem rozczarowany tym wyborem - Bernthal to aktor o bardzo charakterystycznych, mało subtelnych rysach. Zdecydowanie odbiegał od wizerunku Punishera, który został zakodowany w mojej głowie przez seriale animowane i komiksy, gdzie Frank Castle miał dużo bardziej klasyczną urodę. Bernthal jednak szybko przekonał mnie do siebie. Brutalny fizys idealnie współgra z postacią, która kroczy po bardzo cienkiej linii oddzielającej bohatera od złoczyńcy. Chaos w Hell's Kitchen - recenzja drugiego sezonu Daredevila

Punisher w rzeczywistości jest najjaśniejszą gwiazdą tego sezonu. Twórcom udało się zbudować naprawdę interesującą relację między nim a głównym bohaterem. Uważam, że chemia między nimi jest dużo lepsza niż między Daredevilem a Wilsonem Fiskiem - w pierwszym sezonie próbowano na siłę zbudować analogię między tymi postaciami, pojawiały się obowiązkowe dialogi typu “wcale nie różnimy się tak bardzo od siebie”, jednak były one wymuszone. Teraz podobieństwa i różnice są zdecydowanie lepiej zaakcentowane.

Niezła chemia pojawia się również między Mattem Murdockiem a Elektrą - dawną kochanką, do której obecnie żywi urazę. Ta femme fatale ponownie zasiewa ferment w jego życiu, odciągając go od przyjaciół, Karen i Foggy’ego oraz od pracy w kancelarii.

Twórcy serialu przypomnieli sobie bowiem, że dwójka głównych bohaterów to prawnicy. W pierwszym sezonie rzadko kiedy wdziewali garnitury i udawali się do sądu, teraz zaś na wokandzie rozgrywa się jeden z głównych wątków serialu, gdyż na drodze Foggy’ego i Matta staje pozbawiona skrupułów prokuratorka Reyes.

GramTV przedstawia:

W tym sezonie pojawia się jeszcze wiele innych wątków oprócz tych wyżej wymienionych - i jest to największy problem trapiący Daredevila. Wszystkie poszczególne wątki i intrygi w odosobnieniu są co najmniej niezłe, lecz zebrane razem powodują chaos. Wszystko pogarsza fakt, że poszczególne wątki skrajnie różnią się atmosferą. Odcinki skupiające się na Punisherze mają dosyć przyziemny, realistyczny klimat, zbliżony do pierwszego sezonu. Wtem! pojawia się Elektra, i nagle Murdock nie bije się z bandziorami, lecz z klanem ninja. Gdyby te wątki były sensownie oddzielone, ten kontrast by mi prawdopodobnie nie przeszkadzał. Jednak kiedy one się przeplatają, tworzy się rażący kontrast. Myślę, że, pozostając w superbohaterskim gatunku, można to porównać z filmem Hancock, który nagle z dowcipnej historii o bezdomnym herosie zmienia się w dramatyczny epos o nieśmiertelnych półbogach.

Ten dysonans twórcy mogliby łatwo uniknąć. Netflix przy okazji czwartego sezonu serialu Arrested Development (w Polsce znanym również jako Bogaci bankruci) pokazał, jak cyfrowa dystrybucja pozwala się wyrwać ze sztywnych ram narzucanych przez telewizję. Ilość i długość odcinków była uzależniona jedynie od wizji twórców, nie zaś od utartego zwyczaju. W przypadku Daredevila widać, że trzynastodcinkowa formuła (typowa dla seriali, które mają być emitowane w telewizji jedynie w okresie jesiennym być wiosennym) wyraźnie uwiera twórców.

Mam wrażenie, że Daredevil znacząco by zyskał, gdyby na przykład tę historię podzielić na dwie miniserie - jedna skupiająca się na Punisherze, druga na wątku Elektry, optymalnie każda długości 4-5 odcinków. Taka zwarta formuła uchroniłaby widzów przed wszechobecnym chaosem. Ale stało się inaczej: podpisano zamówienie na sezon długości trzynastu odcinków, więc niech się pali, niech się wali, trzynaście odcinków być musi.

Muszę jeszcze wspomnieć o innym rezultacie fabularnego bałaganu, przy czym pojawi się tutaj odrobinę większy spoiler. Jedna z ważniejszych scen wyjawia, że ninja wykopali w centrum Manhattanu gargantuiczną dziurę. To przedsięwzięcie było oczywiście wielką tajemnicą, Elektra i Daredevil wysilili sporo szarych komórek i obili jeszcze więcej bandziorów, by poznać ten Wielki Sekret. I co? I nic. Gdy ten Wielki Sekret wyszedł na jaw, nasi twardziele spuścili manto kilku kolejnym dalekowschodnim skrytobójcom, a potem zapomnieli o całej sprawie i nie odezwali się ani słowem na ten temat do końca sezonu. Tak nie wygląda poprawnie poprowadzona fabuła.

Jednak mimo tego, że podczas drugiego sezonu Daredevila cyklicznie grymasiłem, nie musiałem się zmuszać do włączania kolejnego odcinka - głównie ze względu na sceny walk (bójka na klatce schodowej z trzeciego odcinka jest po prostu doskonała), po części ze względu na sympatię do bohaterów. Zdecydowanie jednak nie dorasta do poprzeczki wyznaczonej przez pierwszy sezon oraz przez Jessikę Jones. Na razie przymykam oko na błędy niewidomego superbohatera, zobaczymy, czy w kolejnym sezonie wyciągnie naukę ze swoich potknięć.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!