Gdy dowiedziałem się, iż Jane McGonigal przemawiała na imprezie, zorganizowanej przez DICE w Las Vegas, pomyślałem, że udział w owej imprezie mógłby być nawet ciekawszy niż granie w Fallout: New Vegas. Zwłaszcza, iż pani filozof opowiadała tym razem o żalu i wyrzutach sumienia, jakie odczuwamy, spędzając wiele czasu przy grach.
Jane McGonigal to pozytywnie zakręcona istota. Ma doktorat z filozofii, pracuje przy grach i pisze książki w temacie. Snuje też wizje przyszłości naszej branży. Nie na zasadzie wykresów zysków korporacji, a futurystycznych możliwości. Czasem lubię posłuchać o przyszłości widzianej oczami zapaleńca, a czasem coś mnie w środku ściska, gdy widzę, iż ta miła miła niewiasta tak jakby za mocno w niektóre ze swych wizji wierzy. Nie zmienia to faktu, że daleki byłbym od czepiania się Jane McGonigal w taki sposób, jak robią to niektórzy dziennikarze i krytycy. Może dlatego, iż wywodzimy w zasadzie z tego samego pokolenia, a w każdym razie wiele starszy nie jestem.
Z grubsza na początku wykładu (o żalu i wyrzutach sumienia, jakie odczuwamy, spędzając wiele czasu przy grach), że tak przypomnę), na owym szczycie DICE, chodziło o to, że nie powinniśmy czegoś takiego czuć, bo dobrze spędzamy czas grając. No i że jak będziemy żałować, to zahamujemy rozwój branży. Potem jednak nagle okazało się, iż wcale nie mówimy bezpośrednio o żalu, lecz o eskapizmie, jaki graczom jest zarzucany. Odetchnąłem z ulgą: faktycznie, lepiej było nie jechać do tego Vegas i zostać w domu przy pececie... Czyli zgodnie z motywem przewodnim wykładu nie musiałem żałować.
Eskapizm zarzucany jest graczom niezależenie od tego, w co grają i czy do gry potrzebny jest prąd, czy wystarczy wyobraźnia lub patyk w komplecie z piaskiem. Obrona była podejmowana wiele razy, ale akurat Jane McGonigal jako obrońca tu nie sprawdza się najlepiej, bo wśród zarzutów jej krytyków, akurat te o ignorancję w kwestii psychologii nie są naciągane. Nie będę jednak zachowywał się jak pani filozof i skoro w tytule zasugerowałem owo poczucie żalu, to w odróżnieniu od niej pozostanę przy temacie do końca. Ściśle, a nie w nawiązaniu.
Niemal całkowicie zgadzam się z Jane McGonigal, że takie wstydliwe podejście do grania, żałowanie, ze zmarnowało się czas na głupoty, może w niedługiej przyszłości zacząć hamować rozwój branży. Z tym, że nie w przyszłości. Martwi mnie też to, iż rozrywka, wymagająca interakcji, czyli nie wprowadzająca umysłu w letarg, traktowana jest jako większe marnotrawstwo czasu, niż oglądanie tasiemcowych seriali. Ale, ale... moment, przez kogo tak jest traktowana, ja się pytam? Na pewno przez pokolenia które nie załapały się w odpowiednim wieku na boom growy. No i przez dzieci osób z tych pokoleń.
Czy dzieci pokolenia graczy będą współdzieliły ów problem? Wątpię. Nawet jeśli, to głównie za sprawą dziadków, którzy jeszcze zdążą rzucić parę razy "weź zajmij się czymś poważnym, a nie tymi głupimi grami" - a mając pewien autorytet dadzą radę poczucie winy zaszczepić. O ironio, pewnie zrobią to w przerwie pomiędzy oglądaniem ileś-tysięcznego odcinka Mody na sukces a któreś-setnego M jak Miłość. Zmiana pokoleń już się dokonuje, więc nie obawiałbym się o przyszłość branży. To raczej istniejący hamulec rozwoju, który z czasem się zetrze do reszty.
Gry wideo towarzyszą nam dziś na każdym kroku. Kiedyś wymagały posiadania relatywnie drogiego sprzętu elektronicznego, dziś całkowity, wynikowy koszt grania zmalał. Do tego wraz z inwazją na nowe segmenty rynku przestała to być rozrywka hermetyczna. Uruchomienie gry na konsoli jest znacznie prostsze niż na starym Atari. Choćby przez brak konieczności dostrajania głowicy w magnetofonie... Do wspólnej zabawy w sieci nie potrzeba skomplikowanego sprzętu i wiedzy informatycznej - z punktu widzenia użytkownika nie ma różnicy, czy bawi się w trybie singleplayer, czy multiplayer. Tak samo łatwo odpala się grę, bo nie trzeba konfigurować portów, grzebać w plikach hostów w systemie - nic z tych rzeczy.
Myślę, że prawdziwym koniem trojańskim okazują się tu telefony komórkowe. Mnogość gier na nie sprawiła, iż teraz ta forma zabawy towarzyszy nam na każdym kroku. Rozwój technologii zaciera różnice pomiędzy graniem w podroży a graniem w domu. Wszelakie smartfony i tablety z wysokimi rozdzielczościami i potężnymi procesorami oznaczają koniec ery komórkowych bieda-gierek. Tu zresztą też najlepiej widać ewolucję cenową - cena za aplikację często jest tak śmiesznie niska, iż nie sposób się oprzeć pokusie.
W sieci czkają na nas darmowe gry, kosztujące jedynie konieczność pooglądania okienek reklamowych. Przyznacie, ze to mniej uciążliwe od bloków reklamowych w komercyjnych radiostacjach, czyli "ceny" za oglądanie filmów i seriali. Gramy więc rano (pod pretekstem uprawiania sportu) za pomocą wszelakich kontrolerów ruchu. Gramy w drodze do pracy na konsolkach przenośnych lub smartfonach. Gramy wreszcie w pracy na facebooku (kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem). No i wieczorem, w domu, na pececie czy konsoli. Coraz częściej z całą rodziną.
Tak więc gramy coraz więcej i chyba żałujemy tego coraz mniej. No, może żałują szefowie firm, gdy ich pracownicy zamiast robić to, za co im się płaci, hodują owce w Farmville. Wychowujemy pokolenie graczy, które nie będzie rozumiało, o co chodziło Jane McGonigal. Przecież gry będą częścią codzienności, oczywistą i wszechobecną. A jedyny moment na żal nadejdzie, gdy z powodu grania przejedzie się przystanek lub gdy - co gorsza - straci się robotę. Ale to już będą uzasadnione wyrzuty sumienia.