My name is Niko
W TAKIEJ grze nie może rzecz jasna zabraknąć zajmującej fabuły. Tym razem wskakujemy w buty jugosłowiańskiego imigranta Niko Bellica, który gości w Ameryce na zaproszenie swego kuzyna Romana. Problem w tym, że rysowana przez Romana wizja życia w USA nijak się ma do zastanej przez Niko rzeczywistości. Kiedy chłopak przybywa na miejsce, szybko okazuje się, że Roman jest ledwo wiążącym koniec z końcem taryfiarzem, który wikła się dodatkowo w podejrzane układy i interesy. W efekcie tego bezustannie wpada w tarapaty, choć przyznać trzeba, że pogody ducha mu nie brakuje. Ponieważ i Niko nie ma jakichś bardziej świetlanych widoków na swój byt w Liberty City, chcąc nie chcąc, coraz bardziej zżywa się z przestępczym światkiem. I tu – można powiedzieć – wracamy na znane fanom serii tory rozgrywki. Celem zabawy będzie bowiem piąć się coraz wyżej w zbrodniczym rzemiośle, a przy tym... wspaniale się bawić za zarobione całkowicie niezgodnie z zasadami prawa i moralności pieniądze. Różnica względem prekursorek w tym względzie jest jednak spora, bowiem w „czwórce” odczuwa się niemal na każdym kroku, że Nico raczej mimowolnie poddaje się niecnemu procederowi, a jego „przemiana” jest bardzo powolna. W każdym razie przybywając do USA, nie planował kariery gangstera, a czasami stanie przed dylematami moralnymi, które to my będziemy musieli rozwiązać.
Trzeba od razu zaznaczyć, że PRZEOGROMNĄ rolę w opowiadaniu growej historii mają przerywniki filmowe. Można zaryzykować stwierdzenie, że to mini-aktorsko-animacyjne perełki, których jest w dodatku całe mnóstwo. W zasadzie co kilka minut wykonywania zadania głównego jesteśmy świadkami kolejnego epizodziku. Mało tego! Scenariusz został tak znakomicie przygotowany, a dialogi mają w sobie tyle naturalizmu, że całość składa się na niezły, oglądany w odcinkach film. Tym razem w rolę postaci z ekranu wcielili się mniej znani aktorzy, którzy jednak wspaniale wywiązali się ze swojego zadania. Na marginesie dodać jednak trzeba, że polityka firmy Rockstar, aby nawet nie udostępniać do zlokalizowania napisów do swoich tytułów, jest wielce dyskusyjna. Część graczy, nie do końca obeznanych z mową Szekspira, czy raczej "imigranckim amerykańskim", może przez to nie wyłapać wszystkich smaczków i subtelności (ach te popkulturowe puszczanie oczka!).
Pierwszą i podstawową kwestią, która rzuca się w oczy po uruchomieniu gry, jest (może poza grafiką, która zastanawia – do sprawy jeszcze wrócimy) sterowanie. I choć na etapie produkcji budziło ono spore obawy (czy aby przetransponowanie pada na klawiaturę wypadnie dobrze), to teraz już wiadomo – jest doskonałe. Mapowanie klawiszy zostało świetnie przemyślane (oczywiście możemy ustawić je pod siebie), a wszystko jest proste i intuicyjne. Abstrahując od kompleksowości gry, w buty Niko wskakuje się zaskakująco szybko i już po 5 minutach śmigamy po Liberty City aż miło i umawiamy się na pierwsze randki. Jakby dla uzupełnieniu świetnego sterowania na klawie zespół Rockstar North pozostawił rzecz jasna możliwość zastosowania sterowników rodem z konsol. Brawo. Na słowa uznania zasługuje także ekranowy interfejs, a właściwie jego... brak. Na ekranie jest tylko mini-lokalizator, na którym wyświetla się droga do celu misji, i to w zasadzie wszystko. Oczywiście w każdej chwili mamy dostęp do mapy (można ustawiać własne cele) oraz telefonu komórkowego, który między innymi służy do nawiązywania kontaktów z poznanymi ziomalami.
Liberty City – miasto monstrum!
Przyznajemy się bez bicia: nie liczyliśmy, ani nawet nie sprawdzaliśmy, jak wielką powierzchnię zajmuje wirtualne Liberty City. Ba! Nawet nie pospacerowaliśmy po nim aż tyle, ile byśmy chcieli, ze względu na napięty termin opublikowania tego artykułu. (Nawiasem mówiąc, brawa dla mózgowców, którzy wymyślili, że gra trafi do recenzji w poniedziałek, a grać będzie można w nią dopiero od wtorku wieczór – możecie sobie wyobrazić, że byliśmy bliscy zawału!). Miasto to jednak prawdziwe monstrum, w które wsiąkamy dogłębnie i - przyznać trzeba - że na tym polu również nie da się wytknąć autorom najmniejszego uchybienia. Ulice LC pełne są życia, a poszczególne arterie zazębiają się, pętlą i krzyżują. Ludzie spacerujący po ulicach i zajęci swoimi sprawami różnią się na tyle, że iluzja rzeczywistości oplata nas coraz mocniej. Żywo reagują zarówno na zmiany pogodowe i zachodzące w koło wydarzenia, jak i na działania naszego bohatera. Rozmawiają, śmieją się, telefonują, jedzą i robią to wszystko, co prawdziwi ludzie na prawdziwych ulicach.
LC zaskakuje również pod względem dostępnej infrastruktury. Możemy np. wybrać się na lotnisko, by ukraść helikopter. Z przyjemnością wybierzemy się na kabaretowe występy, które są niezwykle różnorodne. Aby zyskać sympatię naszej dziewczyny, warto zabierać ją w nowe miejsca, po to by co chwila zauważać ze zdumieniem: „Oho – tego jeszcze nie widziałem”. Imponująca jest oczywiście sama przechadzka poszczególnymi dzielnicami (bardzo zróżnicowanymi architektonicznie) lub przejażdżka nie do końca własnymi samochodami. A jeśli ktoś chce, może do tego popływać motorówką, wskoczyć do taksówki lub podjechać metrem w jakąś dalszą lokację. Aha! A jak ktoś nie chce, może zasiąść przed telewizorem i oglądać wirtualne programy... No schiza! Po prostu wirtualna bajka!
Teraz słówko o samochodach. Trzeba przyznać, że model jazdy, zaprojektowany na potrzeby tej części od podstaw, przeszedł kolosalne przeobrażenie. W efekcie jest przystępny i nie irytuje tak bardzo jak te z poprzednich odsłon serii. Wszystkie samochody prowadzi się z dość dużą łatwością (łatwiej niż do tej pory), choć czuć przy tym zasadnicze różnice między nimi. Wozy sportowe są bardziej zwrotne, a i miękkie zawieszenie robi swoje. Łatwiej wykręcić nimi bączka niż ciężką furgonetką czy krążownikiem szos. Fajny ficzer (sprawdzający się świetnie także w trybie multiplayer) to możliwość jednoczesnego prowadzenia pojazdu i strzelania. I – co najważniejsze – bez trudu sprawdza się na klawiaturze i myszce. Niestety, aut nie da się pomalować – przez co gra traci sporo, ale kto wie – może jakaś poprawka kiedyś załatwi tę sprawę...
Wady panie Niko, pan ma wady...
Na zakończenie kilka słów warto poświęcić oprawie graficznej i muzycznej. Z tą drugą sprawa jest prosta. Dawny patent – stacje radiowe – jest doskonały, więc nie było sensu go zmieniać. Dodatkowo otrzymaliśmy możliwość słuchania własnych plików, wystarczy umieścić je tylko w odpowiednim folderze. Z grafiką sprawa ma się zgoła inaczej. Generalnie GTA IV zachwyca. Ale... tylko jeśli ma się prawdziwie mocarny komputer. W naszym wypadku maszyna wyposażona w 4GB ramu i GF 8800 GTS na pokładzie pozwalała uruchomić grę jedynie z detalami na... "low". Nie wiadomo, czy to nie jakiś "bug", czy autorskie zamierzenie, ale zmienić się tego nie dało. Przy "low" grafika jest kiepska, co zresztą odbiło się na screenach. Inna sprawa, że rzut oka na fora poświęcone tytułowi wskazuje, że to istotnie nie tylko nasz przypadek. Wielu graczy ma podobny problem, a gra nie pozwala zmienić ustawień. Obejść to pozwala pewien prosty myk, który już pojawił się w Internecie. Po jego zastosowaniu podbiliśmy tekstury na "medium" i rzeczywiście było ładniej, ale... Coś za coś – gra zaczęła momentami strasznie klatkować. Z kolei na wyższych ustawieniach tytuł prezentuje się w pełni okazale i przebija bez wątpienia to, co znamy z konsol, tylko że... No właśnie... Nie każdy może sobie pozwolić na maszynę, która to udźwignie. Inaczej i bardziej dobitnie pisząc – na "low" gra jest brzydka (choć nadal fajna), a mimo wszystkie pozostałe ustawienia sprawiają coraz więcej frajdy. Najważniejszym atutem jeśli chodzi o grafikę, jest drobiazgowość i dbałość o szczegółowy. Na przykład jadąc na wstecznym, widzimy przez szybę jak nasz heros odwraca się do tyłu, a gdy obserwujemy go z boku, widać jak kręci kierownicą. Kiedy wystawia broń, zwraca ją w kierunku, w którym umieścimy celownik Z samochodów przy zderzeniach sypią się iskry, w drobny mak idą wybite szyby, a części karoserii efektownie odpadają i fruwają w powietrzu. 
Grafika świetnie podkreśla też warunki atmosferyczne. W czasie deszczu ludzie otwierają parasole, a w czasie rzęsistej ulewy kulą się i kryją w budynkach. Burze rozświetlają błyskawice, a w mroźny poranek powietrze staje się mniej przejrzyste. Zresztą zmienność pór dnia i nocy zrealizowano nadzwyczaj efektownie. Zróżnicowane oświetlenie słoneczne i sztuczne sprawiają, że te same części miasta wyglądają o różnych porach odmiennie. Po prostu miodzio!
Pora na ostateczną ocenę, która nie może być łatwa. Nie zrozumcie nas źle – staramy się zauważyć wszystkie wady nawet takiego hitu jak GTA IV. Dlatego z niechęcią przyjmujmy informację o ekstremalnych wymaganiach (ergo: zła optymalizacja słynnego silniczka RAGE), czy porąbany proces aktualizacyjno-instalacyjny. Z drugiej jednak strony ta gra wsysa. I to wsysa na całego. Im dłużej grasz, tym bardziej chcesz. Im więcej widziałeś, tym... jeszcze więcej dostrzegasz detali, jakie zaimplementowali twórcy. Równie ekscytujący jak single jest przy tym multiplayer, choć tu o szczegółach napiszemy jutro. Zatem ostatecznie GTA IV mimo przykrych wpadek – to bardzo dobra i wciągająca gra. Dla autora tej recenzji hit i basta! Chociaż patch jest rzeczą nieodzowną i to szybko!