Wiarę w naszych pozwolił mi jednak odzyskać mecz z Austrią. Co prawda pierwsze 20 minut wyglądało równie źle, co mecz z Niemcami, jednak Polacy w końcu się ocknęli i zaczęli grać. Może wciąż nie nazwałbym tego światowym poziomem, ale przynajmniej składali już jakieś akcje i zaczęli poważnie zagrażać przeciwnikowi. Kiedy Roger Guerreiro w 30. minucie spotkania strzelił gola, byłem - zapewne jak każdy polski kibic - wręcz wniebowzięty. Niestety, fatalny dla nas w skutkach błąd brytyjskiego sędziego pogrzebał nasze nadzieje na awans i już w tej chwili jest prawie pewne, że nie zobaczymy biało-czerwonych w ćwierćfinałach.
Nie jest to zresztą jedyny taki przypadek w historii futbolu. Tak się składa, że sędziowie mają tendencję do faworyzowania gospodarzy turniejów. Zresztą zdarzyło się już nam tego doświadczyć na własnej skórze, choćby na Mistrzostwach Świata w Seulu. Jednakże nie można oczywiście popadać w paranoję - takie kontrowersyjne zachowania sędziów spotykają nie tylko Polaków. Wystarczy sobie choćby przypomnieć kontrowersyjnie podyktowany przez sędziego Collinę rzut karny w meczu Czechy-Holandia podczas Euro 2000. Ta strzelona w 89 minucie spotkania bramka kosztowała wtedy naszych południowych sąsiadów bilet powrotny do domu.Prawdę powiedziawszy najbardziej bym się teraz martwił, gdybym był Niemcem. Patrząc na historię Mistrzostw Europy, widać wyraźnie, że nigdy się nie zdarzyło, aby do ćwierćfinałów nie weszła przynajmniej jedna drużyna gospodarzy. Nawet kiedy we wspomnianym już roku 2000 odpadła Belgia, to będąca drugim z gospodarzy Holandia dotarła aż do półfinałów, gdzie przegrała z Włochami. Patrząc na obecny układ w grupach, widać wyraźnie, że Szwajcaria nie ma już szans w walce o awans, a Austrii wystarczy zwycięstwo z Niemcami. Oczywiście, w przypadku takiego wyniku tego meczu nam pozostaje mieć nadzieję, że Austriacy strzelą tylko jednego gola, a my wygramy z Chorwacją dwa do zera. Takim oto sposobem, dzięki wyższej pozycji w rankingach UEFA, wyskoczylibyśmy na drugie miejsce w tabeli i dostali się do upragnionych ćwierćfinałów.
Niestety, idąc tym torem rozumowania, nie mamy na to żadnych szans, gdyż w ten sposób do ćwierćfinałów nie dostałaby się będąca gospodarzem Austria. Dlatego też musiałby się w odpowiedniej chwili znaleźć kolejny Webber i znów podyktować rzut karny w doliczonym czasie lub też wyciąć podobnego psikusa… To oczywiście tylko spiskowa teoria dziejów. Jak będzie naprawdę przekonamy się już niebawem, ale jako kibicom nie wolno nam tracić nadziei na to, że stanie się cud i będziemy mogli przez następne 20 lat wspominać, jak to dostaliśmy się do ćwierćfinałów ME. Jeżeli nie, to cóż, trudno. I tak, dzięki Leo Beenhakkerowi, po raz pierwszy od roku 1960 możemy naprawdę emocjonować się finałem Mistrzostw Europy. Poza tym już w roku 2012 to my będziemy gospodarzami, więc - zgodnie z logiką mojej teorii spiskowej - tym razem sędziowie będą sprzyjać nam.Mam tylko nadzieję, że do roku 2012 również doprowadzi nas pan Beenhakker, gdyż już chyba tylko on może uczynić z naszych piłkarzy prawdziwe orły. Zresztą muszę powiedzieć, że w ogóle irytuje mnie ten polski zwyczaj, aby selekcjonerów drużyny narodowej zmieniać jak rękawiczki. Co się któremuś noga nieco powinie lub po prostu straci nieco w oczach opinii publicznej, to od razu wylatuje z pracy, a na jego miejsce przychodzi ktoś nowy. I jak tu się dziwić, że nie radzimy sobie najlepiej w finałach wszelkich możliwych mistrzostw? Przecież aby zbudować zgraną drużynę potrzeba czasu i wytrwałości. A skąd oni mają wziąć ten czas, kiedy po góra dwóch latach PZPN szuka nowego selekcjonera? Nie tędy droga, spójrzmy chociażby na naszych niedawnych pogromców. W ciągu niecałych 100 lat drużyna narodowa Niemiec miała 10 selekcjonerów, a my tylu to mieliśmy w ciągu nieco ponad 20 lat. No, ale cóż zrobić, skoro tak długi czas pokutowało utrwalane przez pana Tomaszewskiego twierdzenie, że jakoby tylko Polak potrafi zrozumieć polską piłkę. Jak widać, potrzeba było jednak Holendra, byśmy dostali się do finału Mistrzostw Europy. Mam zresztą nadzieję, że zostanie on z nami jeszcze przez następne 10 lat...
Zresztą częste zmiany selekcjonerów to nie jedyne, co irytuje mnie w PZPN. Przyznam się, że wkurzyłem się, kiedy usłyszałem o aferze z biletami. Z 22 tysięcy, które otrzymała Polska, do sprzedaży publicznej trafiło raptem 8 tysięcy. Drugie tyle było do wygrania w internetowym losowaniu. Jednakże wzięło w nim udział około miliona chętnych, więc szanse na wygranie były raczej niewielkie. Pozostaje zatem pytanie: co się stało z pozostałymi 6 tysiącami wejściówek? Rozumiem, że politycy też chcą zobaczyć mecz i samą swą obecnością natchnąć naszych do zwycięstwa, jednakże nawet wliczając w to wejściówki wszelkich funkcjonariuszy BOR, którzy robią za ich obstawę, będzie tego nie więcej niż 200 osób. Do tego doliczmy jeszcze rodziny piłkarzy oraz notabli z PZPN wraz z krewnymi i znajomymi królika. Ilu ich może wszystkich być? 1000 – 1500? To ja się pytam: gdzie te pozostałe 4,5-5 tysięcy wejściówek? Oczywiście, odpowiedź na to pytanie może nie być wcale taka trudna, jak nam się wydaje. Przecież na czarnym rynku nie było większych problemów z kupieniem biletów. Wystarczyło tylko mieć pieniądze. I to wcale niemałe. Najmniej kosztował mecz z Chorwacją, tylko około 1500 zł, ale już za spotkanie z Niemcami trzeba było zapłacić 2,5 -5 tysięcy złotych. W porównaniu do ceny nominalnej, która w zależności od miejsc, zaczynała się już od 191 zł, jest to po prostu złodziejstwo. Ale prawdziwych fanów futbolu w Polsce jest wielu, więc nawet te bilety rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Oczywiście, PZPN zaprzecza, aby jakiekolwiek wejściówki sprzedawane na czarnym rynku pochodziły z ich zasobów i jeszcze unosi się świętym oburzeniem, krzycząc, że takie plotki szarpią jego dobre imię. Patrzcie państwo, to oni wciąż jeszcze mają jakieś dobre imię? Śmiech na sali... To, że na Euro chcą zarobić wszyscy, jest zrozumiałe. Stacje telewizyjne płacą ciężkie miliony euro, by móc nadawać mecze; banki wydają pamiątkowe karty kredytowe, browary sponsorują reprezentacje narodowe. Szaleństwo wydawania pieniędzy na wszelkie możliwe gadżety ogarnia w tym czasie bardzo wielu kibiców. W tym roku nie ominęło to nawet najbliższej nam branży, czyli wydawców gier. EA również postanowiło uszczknąć co nieco z tego tortu. W ten oto sposób na rynku pojawiła się gra UEFA EURO 2008. Można by powiedzieć: nareszcie! Niestety, na to chyba liczyli jej twórcy i, mówiąc delikatnie, nie przyłożyli się do wykonania tego tytułu. Co tu owijać w bawełnę: to co dostali pecetowcy wręcz woła o pomstę do nieba. Gra jest skierowana do przedszkolaków, a do tego jest brzydka jak noc i kompletnie niegrywalna. Zresztą to jeszcze może dałoby się przeżyć, nacięłoby się na nią tylko kilku nieszczęśliwców, wieści by się rozeszły, recenzenci ostrzegliby graczy i niebezpieczeństwo wydania na tego potworka swoich pieniędzy zostałoby zażegnane. Niestety, sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Otóż posiadacze konsol dostali zupełnie inna grę, ale z tym samym tytułem. Różnią się one od siebie jak dzień od nocy. Jedna jest brzydka jak noc listopadowa, a druga całkiem ładna. Wersja na PC jest fatalna, a ta na konsole całkiem grywalna. No dobrze, może mocno przeciętna, ale przynajmniej można w nią pograć na fali zachłyśnięcia się finałami Euro 2008 bez obrzydzenia. To w sumie tylko nieco podrasowany klon FIFY, a jak wiadomo, seria ta już dawno goni w piętkę, więc fajerwerków nie ma co oczekiwać. Tak czy inaczej, prawdziwym skandalem jest to, jak wydawca potraktował swoich klientów. Ewidentnie graczy pecetowych zakwalifikował do grupy gorszej i mniej dochodowej niż tych, którzy grają na konsolach. A wszelkie tłumaczenia, że wygląd tej gry na PC jest taki, ponieważ jej twórcy chcieli, aby mogli w nią pograć nawet posiadacze słabszych sprzętów, są po prostu śmieszne. Tak więc graczom nie pozostaje nic innego, niż znowu zasiąść do nieśmiertelnego PESa 2008 i poprowadzić naszą reprezentację do zwycięstwa. Na całe szczęście pecetowcy mogą sobie ściągnąć specjalną nakładkę na tą grę, która umożliwia rozegranie finałów Euro 2008. Graczom konsolowym pozostaje niestety jedynie zadowolić się tym, co już jest. Jako że mamy w tej chwili już raczej małą szansę na wyjście z grupy, pozostaje nam zrobić to, co zwykle robimy w takich sytuacjach. Czas rozejrzeć się za innymi reprezentacjami , które lubimy na tyle, aby im kibicować. Moimi prywatnymi faworytami są Czechy oraz Portugalia. I to im będę kibicował, jeżeli oczywiście nie zdarzy się cud w Alpach i nasi nie dostaną się do ćwierćfinałów. Oczywiście, nadzieja umiera jako ostatnia, więc jako oddany kibic wciąż wierzę, mimo wszelkiej logice, że jednak nam się uda. Jak nie, to cóż… Usiądę do PESa i zdobędę dla nas mistrzostwo! I żaden Webber mi w tym nie przeszkodzi, w końcu to ja mam sejwa a nie on.