W samo południe obalając imperia

Lucas the Great
2008/06/03 12:00

Dzisiaj będzie o polityce. Hej, nie uciekajcie! Nie o tej naszej, przyziemnej, a takiej obejmującej swymi mackami dziesiątki układów gwiezdnych. Pora przyjrzeć się bowiem, jak twórcy SF radzą sobie z owym tematem. A ponieważ w przytłaczającej większości radzą sobie słabo lub wcale, zanalizujemy od razu, dlaczego tak się dzieje. No i na dokładkę zdemaskowane zostaną tricki, którymi najczęściej maskowane jest dyletanctwo, nieróbstwo czy jakikolwiek inny powód, dla którego twórca sprawę zbagatelizował. Temat jest całkiem spory, więc możecie już spokojnie przyjąć, że zajmie dwa felietony.

Dzisiaj będzie o polityce. Hej, nie uciekajcie! Nie o tej naszej, przyziemnej, a takiej obejmującej swymi mackami dziesiątki układów gwiezdnych. Pora przyjrzeć się bowiem, jak twórcy SF radzą sobie z owym tematem. A ponieważ w przytłaczającej większości radzą sobie słabo lub wcale, zanalizujemy od razu, dlaczego tak się dzieje. No i na dokładkę zdemaskowane zostaną tricki, którymi najczęściej maskowane jest dyletanctwo, nieróbstwo czy jakikolwiek inny powód, dla którego twórca sprawę zbagatelizował. Temat jest całkiem spory, więc możecie już spokojnie przyjąć, że zajmie dwa felietony.

Ponieważ tydzień temu ustaliliśmy sobie, że prawdziwych Obcych w twórczości wszelakiej istnieje tyle co kot napłakał, nikogo chyba nie zdziwi, iż omawiając ustroje polityczne kosmosu, nie będziemy rozróżniać koloru narośli skórnych, ilości rąk i długości macek. Skoro przeważnie kosmici pozostają kalką części człowieka z domieszką jakiegoś zwierzęcia, to nasze systemy rządów sprawdzają się i u nich. Jeśli jest inaczej, to albo autor był jednym z tytanów gatunku, albo też po prostu górę wziął element zwierzęcy rasy i skopiowano instynkt stadny, ład mrowiska lub cokolwiek innego.

W naszych ekskursjach gwiezdnych osiągnęliśmy już poziom space opery, zacznijmy zatem od jednego z najbardziej klasycznych archetypów władzy w SF – kosmicznego imperium. Taki twór doczekał się na papierze, celuloidzie i w formie bitowej mnóstwa permutacji, więc warto dokładniej zanalizować jego sensowność... Tradycyjnie już powołamy na eksperta historię ludzkości, bo przecież twórcy historii innych ras nie mogli poznać, siłą rzeczy więc (mniej lub bardziej świadomie) do niej się odnosili. Można też na starcie tych dywagacji dokonać pewnego uproszczonego założenia: agresywne, ekspansywne imperia stanowią twory nietrwałe (o ile nie opierają się na silnej ekonomii), a z drugiej strony długotrwały pokój niechybnie prowadzi do stagnacji i atrofii.

Potężny, charyzmatyczny przywódca jest w stanie za swego życia dokonać wielkich podbojów i rzucić na kolana liczne nacje, ale jego śmierć oznacza jednocześnie rozpad i upadek państwa. Nie zawsze całkowity, bo przecież po imperium Czyngis-Chana pozostało kilka silnych władztw, a jego wnuk zapoczątkował w Chinach dynastię Yuan. Niemniej jednak wiele podbitych ziem natychmiast się w takich sytuacjach uniezależnia i wybuchają wojny domowe. Dlatego trochę szczypie w oczy w space operze tendencja do powoływania imperiów według tego szablonu i kazania im istnieć przez tysiące lat. Pół biedy, kiedy mamy do czynienia z władcą długowiecznym, korzystającym z bajecznie zaawansowanych systemów podtrzymywania życia lub wywodzącym się z rasy o średniej życia liczonej w grubych setkach lat. Gorzej, gdy twórca nawet na moment się nie zastanawia nad takimi detalami i po prostu pasuje mu wielkie złe imperium z drastycznym w każdym calu przywódcą. W takich wypadkach zwykle dodatkowo dochodzi element stylizacji na ziemskie średniowiecze, za pierwszym razem nawet zabawnej, ale na dłuższą metę świeżej niczym skarpetki maratończyka.

Spójrzmy na uniwersum Warhammera 40.000. Imperium ludzi włada (teoretycznie nieco) Cesarz, który obecny jest jedynie duchem, bo jego śmiertelnie ranione ciało pozostaje zamknięte w polu stazy. Za życia poprowadził krucjatę i podbił/odbił niezliczone światy, stworzył żołnierzy doskonałych – Space Marines i ich dowódców o mocach niemal półboskich. Sam jest uważany za boga, ale jednocześnie cynicznie wykorzystywany przez własny kościół i imperialną biurokrację. To ma sens, nie opiera się na założeniu „to tylko fantastyka, więc można zrobić wszystko” i dowodzi otrzaskania się twórców z tematem. Prawdopodobnie zresztą wynikało to po części ze świeżych fascynacji literackich, bo zaledwie sześć lat wcześniej (Warhammer 40.000 powstał w 1987 roku) ukazała się powieść Franka Herberta Bóg Imperator Diuny... Z tematem agresywnych imperiów całkiem nieźle poradziła sobie też armia scenarzystów odpowiedzialnych za serial Stargate SG-1. Do pewnego momentu uniwersum jest tam rozdarte ciągłymi wojnami pomiędzy Władcami Planet. To stan swoistej stabilnej nierównowagi, albowiem obce pasożyty z rasy Goa'uld zapewniają nosicielom długowieczność, na dodatek istnieje też pewien constans technologiczny i kulturowy. Taki stan przepychanki znamy dobrze z historii, więc pomimo fantastycznego sztafażu wszystko prezentuje się wiarygodnie. Warto również zwrócić uwagę, że archetyp cesarza-jedynowładcy często jest wykorzystywany w grach komputerowych spod znaku 4x.

GramTV przedstawia:

Imperia stawiające na wojnę nie muszą jednak kończyć swego żywota wraz z założycielem, o ile posiadają silne spoiwo – inne niż osoba władcy. Może to być silna kultura, może to być potężna ekonomia, może to być też pewien rodzaj społecznej świadomości wyższości. Najlepiej, by zaskoczyły wszystkie elementy na raz – vide Cesarstwo Rzymskie. Nawet liczne wojny domowe nie dały rady trwale uszkodzić owego molocha. Dopiero zdziesiątkowanie zarazą populacji Italii i uzupełnienie braków mieszkańcami barbarii złamało kręgosłup kulturowy Rzymu. Co ciekawe, ten śliczny wzorzec nie jest zbyt często prawidłowo wykorzystywany w SF. Owszem, po rzymskie dekoracje twórcy sięgają nagminnie, ale nic się za nimi nie kryje – zupełnie jak za ścianami ze sklejki, udającymi w westernach miasteczka z Dzikiego Zachodu.

Warto też pamiętać, że nawet w miarę stabilne władztwo można łatwo wykończyć nadmiernym inwestowaniem w wojnę. Gdy w XVI wieku Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego musiało toczyć liczne wojny, kolejni dwaj władcy (Maksymilian I i Karol V) stanęli przed koniecznością modernizacji armii – zaciąg Landsknechtów wyczyścił do połysku skarbiec imperialny... Takie ekonomiczne przygody bardzo sporadycznie przydarzają się mocarstwom w space operze. Tam powstają wielkie floty, na planetach lądują gigantyczne siły inwazyjne, a kasy jakoś na to wszystko wystarcza i nikt nie pyta się, kto za to wszystko płaci... Gdyby takowe pytanie się pojawiło, odpowiedź byłaby jasna: społeczeństwo płaci. A społeczeństwo nie kocha nadmiernych obciążeń, niezależnie od kręgu kulturowego i potęgi władcy. Pojawiłyby się bunty i tendencje separatystyczne, lecz o tym mówiliśmy już przy okazji tematu kosmicznych kolonii.

Skoro wojna ma spore szanse wykończyć imperium, to może twórcy fantastyki powinni postawić na pokój? Owszem, można zaryzykować, ale jedynie przy spełnieniu wspominanych w rzymskim kontekście warunków dodatkowych. Pamiętajmy bowiem o Hetytach – ich imperium nie miało dookoła siebie godnych przeciwników poza Egiptem. Gdy już wchłonęli, co się dało, i obili profile Egipcjanom, zmuszając ich do pokoju, podpisali na siebie wyrok. Imperium oparte było głównie o wojnę, bez niej sczezło i zniknęło z mapy w zastraszająco krótkim czasie. Gdyby Kolumb nie odkrył Nowego Świata, podobny los czekałby pewnie i Hiszpanię, bo właśnie zakończyła Rekonkwistę Półwyspu Iberyjskiego, a jej militarystyczny charakter potrzebował nowych podbojów...

Z tego wszystkiego wynika jasny wniosek: z imperiami w kosmosie jest spory problem. Konkretnie zaś z wiarygodnością ich przedstawienia. Ponieważ analizujemy również prawdopodobne scenariusze, to możemy spokojnie założyć, iż w przyszłości, tak jak w przeszłości, nie będą to twory stałe. Oczywiście, imperium o silnym szkielecie kulturowym i ekonomicznym mogłoby trwać, lecz doskonale wiemy, iż w drodze ewolucji społecznej zmarginalizuje się w nim władza cesarza/króla i do głosu dojdzie arystokracja albo kupiecka oligarchia. W ujęciu współczesnym zaś ta ostatnia to korporacje. Często też imperium takie po jakimś przewrocie przyjmuje maskę demokracji lub innego systemu społecznego. Czy już zauważacie zarys tego, co pozostawiłem sobie na przyszły tydzień? Uff... sporo tego będzie do zanalizowania. Za to – znając sieć – tematyka taka wywoła sporo komentarzy... I tego w sumie zarówno Wam, jak i sobie na koniec życzę – gdyż sieć pozwala na wygodne przedyskutowanie poruszanych kwestii na bieżąco i dalsze rozwijanie tematu.

Komentarze
15
Usunięty
Usunięty
03/06/2008 20:44

Lakonicznie, ale w temacie. Polecam bliższą znajomość ze znakomitym serialem " Battlestar Galactica".

Usunięty
Usunięty
03/06/2008 20:35

Wielkie imperia, nieraz rozciągające się na tysiące planet występują w znacznej większości futurystycznych uniwersów. Póki co nie spotkałem się z żadnym "kosmicznym" uniwersum, w którym nie istniałoby wielkie imperium albo planety będące pozostałością tego imperium, które próbowałyby się zjednoczyć.Dziwi mnie to, że stałocieplni zawsze od razu zakładają, że wszelkiej maści kosmici muszą mieć również imperia. Taki Helstrom na przykład (spoiler! xD), opowiadanie mojego autorstwa - rasa protagonisty nie skolonizowała nowej planety przez ostatnie 12.000 lat - bardzo mało "postępowi", populacja utrzymująca się niemalże na stałym poziomie etc.

Usunięty
Usunięty
03/06/2008 20:17
Dnia 03.06.2008 o 19:04, Lucas the Great napisał:

@GanD: Niekoniecznie, wystarczy bodziec ekonomiczny, na przykład inwestycje korporacyjne. Całkiem sensownie wygląda to chociażby w Mass Effect, by nie szukać starszych przykładów. Do tego wiele współczesnych systemów władzy opiera się o silnego przywódcę, nie będąc jednocześnie feudalnymi.

Za inwestycjami korporacyjnymi ostatecznie też stoi na najwyższym szczeblu jedna osoba, którą potem się rozlicza. Demokratyczne metody podejmowania decyzji nie sprawdzają się za bardzo w sytuacjach stresowych. W ME jeszcze niestety nie grałem, brawa dla CDP, ale mniejsza z tym. Obecnie silny przywódca swoje korzenie i tak ma w systemie feudalnym/absolutystycznym (nawet demokraci dostrzegają potrzebę wyboru od czasu do czasu jednostki do rządzenia resztą) no i jest jeden - bo tak jest szybciej i prościej, a hierarchia nie wymaga tłumaczenia. Dlaczego najczęściej wybieraną postacią rządów międzygwiezdnych jest mniej lub bardziej zmodyfikowany feudalizm, sam już wyjaśniłeś. Zresztą ciężko w ludzkich realiach o coś innego, gdy mamy do czynienia z całymi planetami - ciężko nad czymś takim zapanować nie uciekając się do gróźb, a te prędzej czy później obracają się przeciwko ich autorom i potem schemat się powtarza. Planety niczym landy i system federacyjny w walce ze wspólnym wrogiem jest się prosty i dość skuteczny, to i mocno się go eksploatuje. Jak przychodzi do bitki na skalę międzygalaktyczną, to nikt nie będzie bawił się w senat i republikę, bo zanim by się na coś zdecydowano, to wszystko wokół zdąży już wyparować. Niech żyje imperium! :P




Trwa Wczytywanie