Dzisiejsze wydanie (Nie)dzielnego subiektywisty jest w wielu aspektach dość specyficzne, a dla mnie niezwykle istotne. Z jednej strony jest to dziesiąty felieton cyklu (ot, taki mały jubileusz). Jest to zarazem mój pięćdziesiąty tekst na gram.pl – przez ostatnie lata nazbierało się tego trochę. Zaś z innej perspektywy patrząc, będzie to rozpoczęcie kolejnej serii artykułów, traktującej o nas samych. To, w co wierzymy, buduje nasz światopogląd. Wydaje się, że pozwala nam stawać się ludźmi lepszymi. Jednak czy aby na pewno?
Tytuł czytanego przez Was obecnie tekstu zaczerpnięty został z drugiej części filmu dokumentalnego Źródło wszelkiego zła?, napisanego i wyreżyserowanego przez profesora Richarda Dawkinsa. Człowiek ten, obok Umberto Eco i Noama Chomsky'ego, uważany jest za jednego z trzech najwybitniejszych współczesnych intelektualistów. Propagator ateizmu zaangażowany w popularyzację nauki. Członek ruchu Brights movement, doktor honoris causa wielu uniwersytetów, a przede wszystkim osoba, która nie boi się krytyki. Choć ciężko jest wysuwać tak dalece idące wnioski, jakie stawia Dawkins, nie sposób nie przyznać mu racji w przynajmniej części z nich.
Uznaję katolicyzm i jego główne nauki za jedną z obecnie najprzyjaźniejszych ludziom doktryn. Jednak pomimo tego uważam, iż największą zbrodnią, jaką mogą wyrządzić dzieciom rodzice, jest ich ochrzczenie zaraz po narodzinach. Nie tyczy się to tylko niektórych odłamów chrześcijaństwa. Sam fakt przypisywania nowo narodzonej istocie danej wiary jest karygodny. Tłumaczone to jest często przekazywaniem tradycji, wartości. Jednak czy trzeba być wyznawcą buddyzmu, islamu czy jakiejkolwiek religii, by wiedzieć, co jest złe, a co dobre?
Dzieci są poniekąd zaprogramowane, by chłonąć to, co obserwują i słyszą w swym otoczeniu. Mało tego, od niemowlęcia każde z nich głęboko wierzy w to, czego doświadczy. Młody człowiek nie tylko nie kwestionuje nauk płynących od rodziców, ale też uznaje ich za swoisty autorytet. Z jednej strony szalenie przyśpiesza to rozwój, pozwala uniknąć błędów, jakich na przestrzeni wieków doświadczyli ludzie. Z drugiej zaś totalnie ogranicza rosnącą jednostkę. Przekazywana wiara działa jak wirus, infekując dziecko i z miejsca zawężając jego światopogląd.
Możemy przecież powiedzieć, że dane wierzenie, choć z góry narzucone, nie jest złe, jeśli tylko uczy pozytywnych postaw. Prawda, ale czy mamy na świecie religię, która nigdy nie służyła osiągnięciu jakichś celów? Moim "ulubionym" przykładem jest tu Dekalog, jaki wpajany jest u nas każdemu dziecku, a który przez setki lat zmieniał się wielokrotnie. Dziesięć przykazań zapisanych zostało w Biblii kilkukrotnie, w tym w drugiej i piątej Księdze Mojżeszowej. Gdy przestudiujemy różne wersje Pisma Świętego, dopatrzymy się wielu, jakże interesujących, nowinek, o których dziwnym trafem nigdy nie wspomniano mi na szkolnej katechezie.
Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią!
Powyższy cytat, pochodzący z drugiego wydania Biblii Tysiąclecia, zaskakująco kłóci się z przekonaniami, jakie głosi chociażby polski Kościół. Nasza ponad tysiącletnia tradycja, ale też zwyczaje w wielu innych krajach, nie pozwoliły na oduczenie się czczenia obrazów, rzeźb i innych przedmiotów. Słowa znajdujące się powyżej były na początku swego istnienia jednym z pierwszych przykazań (zazwyczaj numerowanym jako drugie), które następnie na wiele lat zniknęło w ogóle. Najnowsze wydanie Katechizmu Kościoła Katolickiego przywróciło je... jako dodatek do przykazania pierwszego. Opatrzono je też stosownym cytatem z Nowego Testamentu i komentarzami, jakie mają na celu bronić prawa do czczenia figur, krzyży itd.
Jeszcze ciekawszym faktem jest to, że znikające w rzymskokatolickim Dekalogu drugie przykazanie nie zostało zastąpione innym. Ot, dla ułatwienia sprawy, podzielono ostatnie, dziesiąte, na dwa. Otrzymaliśmy w ten sposób enigmatyczne, wyrwane z kontekstu (gdy brane pod uwagę jako pojedyncze) "ani żadnej rzeczy, która jego jest". Co ciekawe, różne wersje nowego Katechizmu różnią się od siebie w zależności od... kraju, w jakim jest wydany. Jego ostateczny kształt formowany był przez odpowiednie episkopaty, a więc, jak nietrudno się domyślić, "pod publikę".
Jak przekłada się to na rzeczywistość? Wersja, gdzie nie jest podane Boże imię (choć widnieje w oryginale), przekazywana zostaje dzieciom. Tekst, gdzie występują różnice w przekładzie, a przede wszystkim, gdzie znajdują się odniesienia do czysto pogańskich tradycji, jakie przeniknęły do wiary chrześcijańskiej! Smutnym jest to, że indoktrynacja religijna wpaja, iż jest to "oryginał", jaki otrzymał Mojżesz.
Mamy obecnie w Polsce "okres komunijny". Czas, gdy jeszcze mocniej uświadamiam sobie, jak złą rzeczą jest narzucanie religii. O ile nieświadome noworodki nie mają po prostu wyjścia, o tyle w przypadku dzieci będących w drugiej klasie szkoły podstawowej staje się to kolejnym zaliczeniem do odbębnienia. Modlitwy, jakich się uczą, regułki, jakie zostają im podane, zasady widniejące w katechizmie – wszystko to jest rzeczą do wykucia. Gdzie zrozumienie przekazywanych treści? Nie jest ważne, przynajmniej dzieci chórkiem powiedzą ładnie to, co mają powiedzieć.
Z wiekiem staje się to jeszcze większym problemem. Bierzmowanie jest zmorą dla gimnazjalistów i idealnym przykładem tego, gdzie popełniany jest błąd. Przymusowe chodzenie do kościoła, kończące się tym, że połowa młodzieży spędza mszę przed świętym budynkiem, na rozmowach czysto towarzyskich i mało związanych z religią, a dopiero po ceremonii wpada, by zdobyć podpisy za obecność – któż z nas się z tym nie spotkał?
Dochodzimy więc do sedna sprawy: czy przyjęcie wiary nie powinno być czynnością dobrowolną? Czy nie powinno odbywać się, gdy człowiek przejdzie okres dzieciństwa, czas młodzieńczego buntu i dojrzeje, przede wszystkim psychicznie? Sam jestem osobą, która wolałaby wpierw poznać to, jak kształtowała się religia, a dopiero potem ją przyjąć. A podejrzewam, że jestem tylko jedną z wielu osób, które myślą podobnie. Nie czuję się dobrze, wiedząc, że odruch czci dla krzyża wywodzi się bardziej od "słowiańskich korzeni", niż z wiary w Boga.
Co możemy w takim wypadku zrobić? W najbliższym czasie nic. Z kulturą naszego kraju związana jest dość mocno wiara. Z całym szacunkiem dla niej i dla dobrych wartości, jakie niewątpliwie przekazuje, możemy jednak zadbać o to, by nasze dzieci nie były skazane na bezmyślne kucie modlitw. Może, gdy będą wychowane w odpowiednich wartościach, same powinny stwierdzić, czy dane wyznanie im odpowiada i dopiero wtedy ewentualnie je przyjąć?