Musiało się tak stać. Inny temat dzisiejszego felietonu po prostu nie wchodził w grę: maj, zieleń dookoła – i czas stresu i umartwiania dla 1/3 licealistów. Matury – egzamin dojrzałości. U mnie, zwyczajowo, takie okazje wywołują zadumę. Również w sensie ogólnym, nie tylko nad losem maturzystów, ale także nad sytuacją kraju i naszej oświaty. O tym, jakie błędy, moim zdaniem oczywiście, wpisane są w nasz system edukacji, wspominałem już w tekście zatytułowanym W obronie inteligencji. Jednak, jak się okazuje, wzmiankować o czymś a omówić coś to dwie różne kwestie. Dlatego też dzisiejszy tekst poświęcę oświacie, edukacji i nauczaniu jako całości.
Dobrymi chęciami...
Publiczny system oświatowy ma zapewnić odpowiedni (w domyśle: jak najwyższy) poziom edukacji społeczeństwa. Państwo zobowiązuje rodziców do zapewnienia pociechom możliwości kształcenia aż do skończenia przez nie 18 roku życia. Karą za niedopełnienie tego obowiązku jest grzywna. Co więcej, jeżeli pociecha chce się później kształcić nadal, to jego/jej rodzice muszą zapewnić swojemu miłośnikowi wiedzy utrzymanie do ukończenia edukacji lub 26 roku życia, w zależności od tego, co nastąpi pierwsze.
Jak widać, podstawa prawna jest solidna i w miarę dobrze przemyślana. Schody pojawiają się jednak zaraz za rogiem, ale o tym za chwilę. Aktualny system oświatowy przewiduje kształcenie trzystopniowe:
- podstawowe – obejmujące sześcioletnią szkołę podstawową
- gimnazjalne – trzyletnie kształcenie w gimnazjum
- ponadgimnazjalne – 2 lub 3-letnie zasadnicze szkoły zawodowe, 3-letnie licea ogólnokształcące, 3-letnie licea profilowane, 4-letnie technika
Kształcenie się w szkołach z owej listy jest obowiązkowe do 18 roku życia, przy czym ich uczniowie nie są zobowiązani do ich ukończenia (to znaczy masz uczęszczać, ale nie musisz zdawać). Do tego dochodzi oczywiście kwestia szkolnictwa wyższego i uzupełniającego (dla absolwentów szkół zawodowych) oraz zawodowego policealnego. Wszystko pięknie i ładnie, przynajmniej na papierze. Jak wygląda praktyka?
Człowiek w moim wieku ma wielu, i to rozmaitych, znajomych. Wśród moich znalazło się kilku belfrów, a pomiędzy nimi z kolei jeden czy dwóch uczących w gimnazjach. No i proszę, czego się dowiaduję z rozmów z nimi. Gimnazjum to koszmar, ale nie dla uczniów, a przynajmniej nie tylko dla nich. Banda nieletnich, naładowanych hormonami jak Little Boy uranem potworków, gotowych na niemal wszystko, byle tylko zaszpanować przed rówieśnikami. Jednym z celów utworzenia gimnazjów miało być zresztą właśnie odizolowanie tej straszliwej zgrai od młodszych (na których ponoć mieli zły wpływ) i od starszych (ci dla odmiany sami wywierają zły wpływ na młodszych).
Ustawa tworząca gimnazja przewidywała wiele pięknych możliwości kontrolowania tej beczki prochu. Niewielkie grupy edukacyjne, parasol sztabu psychologów mających nie dopuścić do zbytnich ekscesów owej młodzieży, specjalne szkolenia dla nauczycieli itp. Ci z was, którzy mają dzieciaki w tym wieku lub sami uczęszczają do gimnazjów (tak, dopuszczam do świadomości istnienie nieletnich czytelników gram.pl...), wiedzą, na czym owe plany się skończyły. Reszcie powiem tylko, że nasze władze za wystarczający „sztab” uważają 2 – 3 psychologów na kilkuset uczniów, niekoniecznie zresztą dobrze przygotowanych do powierzonej im roli (i to raczej nie z winy ich samych). A kto się chce doskonalić w nauczycielskim fachu, oczywiście może – tyle że za własne pieniądze.
Efekt
Jak już wspomniałem, opinię na temat samego sposobu przekazywania wiedzy i nauczania wyraziłem w tekście W obronie inteligencji. Dziś zaś chciałem zwrócić uwagę na pewne mechanizmy i zjawiska, do jakich dochodzi w naszym kraju w wyniku takiego, a nie innego podejścia do szkolnictwa. A szumnych przykładów na zobrazowanie owej tezy nie brakuje. No ale znów wyprzedzam fakty.
Zacznijmy od jednego z podstawowych założeń nowego systemu szkolnictwa. To znaczy: egzaminy końcowe w danej placówce mają zapewniać możliwość dostania się do instytucji nauczającej na wyższym szczeblu. Pierwsza teza, pierwszy zgrzyt. Mimo że poprzedni system również pełen był wad, stanowi doskonałe narzędzie porównawcze, dlatego też posłużę się nim w tym celu. Obecnie wygląda to tak: kończę gimnazjum, zdaję egzamin, dostaję świadectwo (w okresie międzywojennym nazywane „małą maturą”), następnie zgłaszam się do liceum, do którego chciałbym się dostać. Dyrekcja placówki ma zaś prawo stwierdzić, że przyjmuje tylko uczniów z określonymi wynikami (chyba że w moich informacjach coś uległo zafałszowaniu).
Dopiero kiedy ilość kandydatów przekracza liczbę miejsc, ogłasza się egzamin wewnętrzny w celu wybrania tych, którzy staną się uczniami owej instytucji. Jak niektórzy pamiętają, a inni mogą wiedzieć, w starym systemie odbywało się to odwrotnie. Przewaga starego nad nowym tkwiła w świadomości, że jeśli chciałem się dostać do dobrego liceum, to wiedziałem, że muszę tyrać jak wół przed czekającym mnie egzaminem, a kiedy się już tam dostałem, miałem świadomość, że coś osiągnąłem. Czy ci z was, którzy mają okazję uczyć się teraz, nie czują się trochę z czegoś odarci? Pięknie ilustrują to głośne już wypadki ostatnich lat. Najpierw sławetna amnestia maturalna, a teraz zadziwiający problem niedoedukowanej młodzieży z gimnazjów, której nauczyciele nie zdołali odpowiednio przygotować.
Chyba wyjadę na Białoruś
Na koniec powiem jeszcze tylko jedno. Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat poziom wykształcenia społeczeństwa zwiększył się. Formalnie. Do takiej sytuacji doszło z powodu tego, że pracodawcy wymagają tego od kandydatów do pracy. Osławione "minimalne wykształcenie" doprowadziło do sytuacji, w której nawet kasjerka w hipermarkecie musi mieć maturę (dotychczas nie sądziłem, że to niezbędne do obsługi kasy fiskalnej), a co za tym idzie ludzie dążą do tego, żeby maturę mieć. Jednak sądzę, że poziom owej edukacji zostawia wiele, bardzo wiele do życzenia. Niestety, panuje u nas przekonanie, że osioł z papierem lepszy jest od niewykształconego geniusza. A wartość tegoż papierka maleje, zamiast rosnąć; w końcu jeśli każdy powinien (ba, nieomal MUSI) mieć maturę, to cóż w niej takiego szczególnego? Niby papier państwowy, a jak tak dalej pójdzie, to toaletowy będzie więcej warty, bo przynajmniej podetrzeć się nim można.