Od dzisiejszego wydania (Nie)dzielnego subiektywisty, zgodnie z obietnicą, odchodzimy od tematyki, jaka przewijała się na łamach cyklu przez kilka ostatnich felietonów. Wątek został w pewien sposób wyczerpany, o czym świadczy chociażby Wasza niewielka aktywność pod ostatnim artykułem. Przez poprzednie tygodnie dyskutowaliśmy o nas samych, o naszej obecności w Sieci, o kreowaniu siebie, tworzeniu wizerunku innych ludzi i obrazu otaczającego nas świata. Dziś w pewien sposób odwracamy tematykę o 180 stopni – powiemy nie o tym, jak my kształtujemy Internet, ale jak zmieniający się Internet i technika przeobrażają nas i nasz sposób funkcjonowania. Znów nieco refleksyjnie, odrobinę sentymentalnie, krócej, ale z większym polem do popisu dla Was, Czytelników.
Każdy z nas wiąże z dzieciństwem wiele mniej lub bardziej radosnych wspomnień. Z tego okresu wynosimy też wiele naszych nawyków, które tylko wspominamy lub być może pozostały nam do dziś dnia. W moim wypadku jedną z nierozerwalnych rzeczy łączących się z "młodymi latami" jest zbieranie różnorodnych pism komputerowych. Częścią z tych periodyków były pisma wciąż obecne na rynku – Click!, w przypadku mojego brata Play, a przy napływach gotówki u naszego duetu (co nie było wtedy niestety powszechne...) także CD-Action.
Nie mogę jednoznacznie określić powodu, z jakiego zrezygnowałem z regularnej lektury tych pism. W przypadku pierwszego były to prawdopodobnie dwa czynniki, z których pierwszym była zmiana redakcji miesięcznika, a co za tym idzie, utrata pewnego klimatu. Jednak stała za tym jeszcze jedna, mniej bezpośrednia przyczyna, która sprawiła, że porzucałem stopniowo lekturę "gazet komputerowych" (wdzięczne, tak powszechne wśród młodzieży określenie...).
Było nią pojawienie się w domu pierwszego modemu. Choć dzięki znakomitym usługom naszego monopolisty jego prędkość, zamiast oferowanych 56k, wynosiła jedynie 14k, wystarczyło to, by zarazić mnie "wirusem Sieci". Czas moich pierwszych kontaktów z Internetem to okres panowania tzw. e-zinów internetowych, czyli nieprofesjonalnych pism tworzonych przez zapaleńców. Mam do nich specyficzny sentyment, jako że dzięki dwóm (Revolter i Załoga G) mogę dziś pisać ten tekst (to w nich stawiałem pierwsze kroki).
Jednak nawet pomijając ten fakt, periodyki internetowe miały "to coś", co przyciągało czytelnika. Być może była to pasja, z jaką je tworzono. Możliwe, że chodzi o to, iż to właśnie w nich rodzili się przyszli dziennikarze, a co za tym idzie, poziom tekstów w samych magach (jak również określa się e-ziny) stale rósł. Po pewnym czasie nastąpił kolejny przełom, który z perspektywy lat nieco mnie smuci, a zarazem cieszy (ot, taki paradoks, jakich pełno w naszym życiu).
Zgodnie z tytułem felietonu, jaki dziś obrałem, zaczął powoli następować czas multimedialnego zgonu, jaki przejawił się w co najmniej dwóch kategoriach. Gdy stopniowo coraz częściej zaczęły rodzić się portale internetowe, sieciowe ziny zaczęły tracić na popularności. Niektóre z nich umarły śmiercią naturalną, inne wyszły obronną ręką, przeistaczając się w serwisy (i wielokrotnie dopiero wtedy wydając ostatnie tchnienie).
Ekipa Revoltera stworzyła serwis dla o2.pl, jednak po pewnym czasie jej drogi i kierunek "góry" rozeszły się, a strona nigdy nie osiągnęła tego, co rokowały pierwsze miesiące. Załoga G, po przeobrażeniu w wortal, także nie wytrzymała presji, a próby jej reaktywacji niestety spaliły na panewce. To tylko przykłady, jakich doświadczyłem na własnej skórze, ponieważ podobny los spotkał chociażby SS-NG, duchowego spadkobiercę Secret Service czy wiele innych pism internetowych.
Jednak bardziej niźli o aspekt e-zinów chodzi mi o zgon części naszej inteligencji. Wydaje mi się, że wraz ze stopniowo zdobywającymi sieć grafikami w wysokich rozdzielczościach i materiałami wideo, coś w nas pękło. Czytelnicy stali się widzami, którzy gdzieś po drodze stracili pewne ambicje. Doba dyskietek i modemów minęła, a wraz z nią rygory co do wielkości plików. Zniknęły małe screeny, przy których autor musiał wszystkie aspekty gry przelać na tekst.
Jako autor, redaktor tworzący artykuły o grach, jestem rozdarty gdzieś na granicy. Z jednej strony przygotowanie tekstu, okraszonego dawką kolorowych screenów, zwiększa atrakcyjność materiału. Ba, przygotowanie filmu jest dla twórcy niesamowitym wyzwaniem, jako że poza koniecznością napisania tekstu, dochodzi jeszcze wiele innych wymogów. Dobranie odpowiednich ujęć, muzyki, odpowiednie zmontowanie filmu – to i wiele innych czynników sprawia, że wysiłek jest znacznie większy.
Jednak od strony czytelnika, przy pozornym zysku, jest to zdecydowana strata. Od zawsze uważam, że przeczytanie książki i jej zrozumienie jest czymś ambitniejszym niż właściwy odbiór filmu. Tak samo jest z materiałami o grach. Użytkownicy serwisów internetowych nastawieni są na podanie wszystkiego na tacy. Oczywiście, teksty są dalej znakomitą częścią portali. Ale czy już wkrótce nie zostaną wyparte?
Może się to wydać odrobinę za dużym tragizowaniem. Wszak wielu traktuje wszechobecne multimedia jak dodatek. Jednak spójrzmy na młodsze rodzeństwo, na dzieci znajomych czy też na spotykanych przypadkowo na ulicy nastolatków. Różnią się, a z każdym rokiem różnic przybywa. Mają inne plany, inne cele, inne wartości. Gdy dany zostaje wybór: film czy książka, decyzja jest jasna. Mało który stawia sobie wygórowane wymagania, by móc się rozwijać. I może przykładem tego jest to, w jakim kierunku zmierza Sieć.
Liczę na Wasze opinie, Drodzy Czytelnicy/Widzowie. Czy uważacie, że istnieje subtelna granica między ułatwieniem sobie życia, a zatraceniem pewnych ambicji? Czy sądzicie, że rozwijający się Internet zmienia w pewien sposób nas, sprawiając, że zaniżamy wymagania wobec siebie samych? Z mojej perspektywy jest to o tyle specyficzne, że mimo możliwości pisania i zawartej w tym dowolności, muszę też dostosować się do Was. A to tylko od Was zależy, czy poprzeczka jest wyższa dla autora, czy też osoby zapoznającej się z materiałem.