Od parunastu lat, zarówno w showbiznesie, jak i w prasie czy nawet na rynku rozrywki elektronicznej, istnieje maniera "szokowania" odbiorcy. Mówi się potem, że postępowanie tej czy innej gwiazdy było kontrowersyjne lub używa się tego samego określenia, kiedy reporterzy podejmują jakiś ciężki temat. Z grami jest trochę inaczej, ale są tytuły, o których opinia publiczna wyraża się bardzo niepochlebnie.
I tu jest pies pogrzebany. Czym jest ów mityczny stwór zwany opinią publiczną i dlaczego pewną grupę zachowań i działań uznaje za kontrowersyjne? No cóż, jak wynika z obserwacji gatunku ludzkiego, opinię publiczną tworzą chyba dewotki/dewoci, skretyniali politycy oraz cierpiące na demencję starczą relikty sprzed stulecia. Krótko mówiąc - ludzie, którzy nie potrafią cieszyć się życiem i gula im skacze, kiedy widzą radość z niego u innych. To właśnie nazywane jest kontrowersyjną wypowiedzią, w jednym zdaniu zmieszałem z błotem opinię publiczną.
No bo jakoś nie słyszałem, żeby jakiemuś normalnemu, zdrowemu na ciele i umyśle mężczyźnie przeszkadzało to, że jakaś tam gwiazda obnażyła publicznie piersi. Owszem, może nie odpowiadać żeńskiej części populacji, że ich samce wlepiają gały w inne, no ale umówmy się, są panie, które uważają, że ilekroć odwracamy od nich wzrok, by spojrzeć na inną niewiastę, to już je zdradzamy. Albo dziennikarze prezentują nieprzyjemny temat społeczny i od razu podnosi się krzyk, że niby jak można mówić o takich sprawach itp., a przecież jeżeli coś ma się w danej kwestii zmienić, to nie będzie to możliwe bez przepływu informacji.
Inteligentni inaczej
Oczywiście omówienie wszystkiego, co budzi kontrowersje, mija się z celem i możliwościami. Skupię się zatem na kontrowersjach w konkretnym aspekcie. Zresztą, po paru zdaniach linijkę czy dwie wyżej niektórzy już się domyślają jaki to będzie aspekt. Piękny zwrot, o którym mowa, to: poprawność polityczna. Właśnie naruszanie zasad z nią związanych budzi największe poruszenie w "zachodniej" opinii publicznej.
Sama myśl związana z polityczną poprawnością jest światła i szczytna – nie używając zwrotów uznawanych za obraźliwe, okazujemy swą tolerancję. Jednak jest to bardzo liniowy sposób patrzenia na rzeczywistość. Bo po pierwsze, łatwo w tym momencie uczynić z ludzi hipokrytów, po drugie, z cenzurą zawsze należy uważać, bo z reguły wywołuje skutek odwrotny do zamierzonego, a po trzecie, próba sztucznego wytępienia pewnych zwrotów w języku rzadko kiedy wypala (przykładem może być Francja po Wielkiej Rewolucji próbująca stworzyć zupełnie nową nomenklaturę językową). Ostatnim, choć wcale nie najmniej ważnym argumentem przeciw, może być fakt, że stosowanie pewnych zwrotów językowych nie musi wcale wiązać się z brakiem tolerancji. I odwrotnie: używając gładkich i miło brzmiących słówek, z łatwością można kogoś obrazić albo okazać swoją wzgardę.
Osławiona "political correctness" to zresztą nie tylko słowa "na indeksie". To również zasady określające co wolno pokazać reżyserowi filmu, a co jest be; jakich zachowań trzeba unikać, żeby nie zostać oskarżonym o bycie pedofilem/szowinistą/rasistą/czymkolwiek innym; co wolno publicznie chwalić, a do jakich sympatii przyznawać się nie należy; i mnóstwo innych drobiazgów podobnego rodzaju.
Miłe złego początki...
Sama idea, jako się rzekło, jest nader chwalebna. Należy przecież dbać o prawa mniejszości (wszelakich), walczyć z dyskryminacją kobiet/czarnych/gejów/zielonych/właścicieli jazgotliwych psów itp., wykazywać się tolerancją wobec innych wyznań, obyczajów i generalnie odmienności jako takiej (wszystkich - w szczególności panie, które właśnie zaczęły szukać pistoletu - informuję, że są to słowa żywcem wyjęte z ust mojej baby :)). Próba cenzurowania czyjejś wypowiedzi to najgłupszy sposób uczenia kogoś tolerancji, o jakim kiedykolwiek słyszałem. Jak zresztą chyba wszystkim doskonale wiadomo (wystarczy zerknąć trzy dekady wstecz), ogólnie wszelkiego typu zakazy powodują wzrost zainteresowania zakazanym, czego świetnym przykładem było Radio Wolna Europa.
Dobrym przykładem problemu jest np. nakaz zatrudniania w pewnych instytucjach określonej ilości - zwykle osławionych 30% - przedstawicieli jakiejś mniejszości, dajmy na to kobiet (które nawiasem mówiąc, akurat mniejszością tak naprawdę nie są, choć owszem - często dyskryminowaną). Ma to, jak łatwo zgadnąć, niwelować dyskryminację pań przy zatrudnianiu. Niestety, zwykle skutki takiego nakazu są dwa: po pierwsze, głównym czynnikiem branym pod uwagę przy rekrutacji przestają być umiejętności, a zaczyna nim być płeć (czy przypadkiem nie powinno być na odwrót?); po drugie, panie w takiej firmie są w dużej części traktowane jako zło konieczne – przecież wszyscy wiedzą, że to idiotki, które i tak nic nie potrafią, a przyjęto je bo "góra kazała"...
Prawda jest taka, że jak ktoś nie lubi np. Żydów, to nie zacznie ich lubić tylko dlatego, że mu każą. Będzie miły i układny, ale tylko oficjalnie. A do pracy nie będzie ich przyjmował, bo po prostu nie byli wystarczająco dobrzy, nie, przecież bynajmniej nie ze względu na wyznanie...
Zdrowy, heteroseksualny, biały mężczyzna...
Dochodzimy do sytuacji, w której człowiek bez nałogów, kochający kobiety i nie chorujący na HIV, anglosakiego pochodzenia, zaczyna być uciskaną mniejszością. Z miejsca pracy wyparła go lala walcząca o równouprawnienie kobiet, dom, który chciał kupić, dostał się choremu na HIV Murzynowi, a jego wielka miłość okazała się lesbą. Jak tu nie zacząć wykazywać się seksistowskimi, rasistowskimi i homofobicznymi poglądami?
Pewnie, że przejaskrawiam, ale tylko odrobinę. W końcu jest już przynajmniej jeden kraj na świecie, w którym jeśli ja nazwę Murzyna czarnuchem, to uznają mnie za rasistę, a jak on mnie nazwie białasem, to co najwyżej wyrazi się nieco nieelegancko. I kto mi zaręczy, że któregoś dnia nie przestanie to być śmieszne i nie zacznie być tragiczną rzeczywistością. Może mili moi czas zacząć się rozglądać chociaż za jakimś drobnym wyjściem alternatywnym, ot, bo ja wiem... zmianą płci?