Arabowie powiadają: utnij sobie język, zanim język utnie tobie głowę
Mimo że ten temat ma również zastosowanie w świecie rozrywki elektronicznej, to omówić problem chcę w nieco szerszym aspekcie. Obietnice są przecież tym, co spotykamy niemal na każdym kroku i bardzo często musimy z przykrością stwierdzić, że nie zostają one dotrzymane.
Obietnica jest formą zobowiązania, którą podejmujemy odnośnie swych przyszłych działań. Jest nią rozkład jazdy, przysięga małżeńska i zapowiedzi w planie wydawniczym. Obejmować może podjęcie się jakiegoś działania lub wykonanie go w konkretnym przedziale czasu. Czasami obietnice mają formę postanowień („Nigdy nie wezmę alkoholu do ust”). Mogą odnosić się do spraw codziennych (poczta obiecuje dostarczyć paczki w przeciągu…) lub uroczystych (wymieniana już przysięga małżeńska).
Problem nie w tym, że kłamiemy. Nie chodzi o świadome oszustwo, ale o bagatelizowanie własnych (i często cudzych) słów. O obietnice rzucane na wiatr, których nie dotrzymujemy, zupełnie się tym nie przejmując. Zdarza się, że to okoliczności uniemożliwiają nam wywiązanie się ze zobowiązania, ale często zwyczajnie nie przywiązujemy wagi do własnych słów.
Obietnice codzienne
Nie rób z gęby cholewy
Wraz z zapowiedzią nowej gry, zaczyna się zawsze „szum marketingowy”, bo tak należy traktować wszystkie te „najlepszy fps ostatnich lat”, „wspaniała grafika”, itepe. Prędzej czy później zaczynają jednak pojawiać się także konkrety. Informuje się nas o tym, co będzie zawierać fabuła, wychwalane jest sterowanie, słyszymy peany na temat jakości grafiki. Szczególnie „głośno” robi się, gdy gra bazuje na istniejącym już filmie, książce czy rpgu (jak Pitch Black, Wiedźmin czy Shadowrun). Pojawia się wtedy wiele pytań o to, co z pierwowzoru zostanie zachowane, a co zmienione. Podjęcie się produkcji na takiej bazie również jest formą przyrzeczenia. Niekoniecznie wypowiedzianego wprost, ale jednak.
Doskonale to opisuje problem codziennych obietnic. Bo przecież nikogo dziś nie dziwi, kiedy termin wydania jakiegoś tytułu przesuwa się o kilka miesięcy lub okazuje się, że podstawowe założenia uległy zmianie. Bo niby komu to szkodzi? Wydawałoby się, że danej instytucji (w tym wypadku firmie wydawniczej) powinno zależeć na pewnej solidności, na tym, żeby klienci postrzegali ją w jak najlepszym świetle. Oczywiście zrozumiałe jest, że nie da się przewidzieć wszystkich zdarzeń losowych, ale chyba mniej bolesne byłoby wygłaszanie bardziej ogólnikowo swoich planów. Skoro jednak nikt nie bierze na poważnie szczegółów, jakimi nas się karmi, to może nie ma się czym przejmować?
Takie „naciąganie przyrzeczeń” to nasz chleb codzienny. W pracy terminy jakoś zawsze są za krótkie. Poślizgi czasowe to normalka. Podobnie jest często w życiu osobistym. Obiecujemy coś sobie albo innym, a potem jakoś sprawa się rozmywa. A potem sami się usprawiedliwiamy: przecież jesteśmy zabiegani, przemęczeni, tyle spraw, kto by to spamiętał, a w ogóle to przecież nic ważnego...
Obietnice uroczyste
Polegać jak na Zawiszy
Ślubowanie. Towar obecnie traktowany niczym przeterminowany jogurt albo smażone pijawki – może i jadalny, ale nikt się skusić nie chce. Kto dziś składa wielkie, poważne przysięgi? Poza świeżo upieczonym prezydentem albo księżmi? No, zresztą jeśli to ma być wzór dla narodu, to nie ma się co dziwić, że tylu ludzi jak ognia unika wielkich słów i bagatelizuje obietnice, niezależnie od tego, jak bardzo ważnych spraw dotyczą. Czasy rycerskich ślubów dawno już odeszły do lamusa.
Nadmienianym już wcześniej przykładem są zaślubiny. Około 25 % małżeństw (w Polsce) kończy się obecnie rozwodem. O tyle to dziwi, że często ludzie rozstają się z błahych powodów. Można by sądzić, że w czasach, kiedy para przed ślubem nie tylko bez problemów może się bliżej poznać, ale często pomieszkuje razem, jak już ktoś ten ślub bierze, to powinien wiedzieć co robi. A tu po roku czy dwóch słyszymy, że charakterami do siebie nie pasują...
Wszystkiemu winien jest brak poszanowania własnego słowa. I swego rodzaju krótkowzroczność, „ślepa plamka”; nie czynimy dalekosiężnych planów, a jeśli nawet, dawno przywykliśmy do myśli, że w życiu nie ma nic pewnego (oprócz śmierci i podatków, rzecz jasna). Mało kto poważnie dziś traktuje przysięgi. Te wszystkie „ na zawsze” czy „do śmierci” nader często oznaczają w rzeczywistości: „póki mi się będzie chciało”. Łatwiej olać sprawę niż wysilić się, żeby dotrzymać słowa. Czyżby nam nie zależało?
Czy obiecywać?
Aliud est facere, aliud est dicere(łac.) – co innego jest dotrzymać słowa, co innego obiecać
Chyba raczej kiedy obiecywać, albo jak. Może po prostu myśleć, zanim damy słowo? Bo łatwo można się znaleźć w takiej sytuacji jak pewien szlachcic za panowania króla Jana III Sobieskiego. Wybrał się on na dwór królewski, by przedłożyć monarsze swą prośbę. Chodziło o otrzymanie przywileju (urzędu) po zmarłym wójcie. Pod Marymontem (dziś jest to dzielnica Warszawy) spotkał jakiegoś dworzanina jadącego na łowy, któremu wyłuszczył swą sprawę. Na jego pytanie, co będzie, jeśli król mu odmówi, odpowiedział, że w takim razie król może pocałować jego kobyłkę pod ogon. Dworzanin przyrzekł ułatwić szlachcicowi audiencję. Tak też uczynił. Jakież było zdumienie i przerażenie mocnego w gębie właściciela kobyłki, gdy się okazało, że dworzaninem tym był sam król! Wysłuchawszy supliki szlachcica, król na zakończenie przypomniał mu jego nieparlamentarne słowa i zapytał, co teraz będzie. Szlachcic, choć stropiony wielce, rzecze: Słowo się rzekło, kobyłka u płota.
Może to odrobinę okrutny przykład, ale doskonale nadaje się do podsumowania. Coś niecoś z tego pozostało. Nadal umowa słowna ma taką samą moc prawną jak ta zawarta na papierze. Nadal układa się formuły przysiąg i wygłasza je. Ale gdzieś odeszły czasy, kiedy słowo mogło mieć wagę złota, a obietnic dotrzymywało się niezależnie od skali ryzyka. Może czas przestać rzucać słowa na wiatr? Czasami przytrzymajmy język za zębami, a kiedy już coś obiecamy, to po prostu to zróbmy.