(Nie)dzielny subiektywista jest dla mnie cyklem wyjątkowym. Z jednej strony dlatego, iż nie posiadam w nim z góry ustalonego tematu. Z drugiej zaś – nawet jeżeli mam możliwość zaplanowania merytorycznego i wolną rękę w tworzeniu, w momencie przystąpienia do pisania okazuje się, że znajduję temat aktualniejszy lub też trapiący mnie bardziej w danej chwili. Zagadnienia, jakie wystąpiły w pierwszych dwóch wydaniach, choć wynikły na krótko przed publikacją, okazały się właściwymi, co też udowodniły niektóre z komentarzy. Uświadamia nam to jednak jedną rzecz: otaczający nas świat, nasze zajęcia, bieżące wydarzenia i aktualnie wyznawane poglądy kształtują wypowiedzi każdego z nas, nadając tekstom określone przesłanie i ideologię. Zadajmy więc jedno zasadnicze pytanie: czy nasze słowa, zwłaszcza te spisane, mogą być w jakikolwiek sposób obiektywne?
Krytyka literacka, a więc studiowanie, ocena, interpretacja i dyskusja nad dziełami literatury, istnieje od wieków. Można więc pokusić się o stwierdzenie, że jest równie stara, jak wszelkie utwory pisane. Już Arystoteles w swym O sztuce poetyckiej twierdził, że istnieje rozgraniczenie między elementem sztuki a prawdziwym życiem. Bez tego niemożliwe byłoby odczuwanie litości i trwogi, osiągnięcie katharsis. Jednak twierdził on też, że widownia musi identyfikować się z przedstawionymi postaciami czy wydarzeniami, by móc zrozumieć przesłanie.
Możemy śmiało założyć, iż w każdej z epok sposób patrzenia na relacje między autorem a tekstem i tekstem a czytelnikiem ewoluował odrobinę, ale pozostawał w podobnej formie do lat dwudziestych XX wieku. Myśl literacką, zwłaszcza w Anglii i Stanach Zjednoczonych, zdominowała wtedy Nowa Krytyka, cechująca się przede wszystkim dwiema rzeczami: zakładaniem, że autor, tworząc tekst, nie miał żadnych intencji, i ergocentryzmem, a więc rozpatrywaniem cudzego dzieła bez uwzględniania biografii danej osoby, sytuacji historycznej i innych tego typu czynników. Czy jednak takie spojrzenie na twórczość miało sens?
Odpowiedź jest w zasadzie jasna: autor nie może stworzyć dzieła, nie przelewając w nie choć odrobiny samego siebie. Nie może napisać tekstu, w którym nie pojawią się choć najmniejsze nawiązania do jego życia, do sytuacji, jakich był świadkiem, czy do poglądów, jakie reprezentował. Dobrym przykładem jest tu chyba jedno z największych dzieł, jakie powstały do tej pory w historii literatury. Mowa tu siedemnastowiecznym poemacie epickim, Raju utraconym Johna Miltona. Utwór o Pierwszym Nieposłuszeństwie Człowieka i Owocu Zakazanego Drzewa, którego skosztowanie przyniosło Śmierć na Świat już od pierwszych słów urzeka nas nie tylko sprawnym językiem pisarza, ale i jego zdolnością do odwoływania się do zagadnień – wydawałoby się – niepasujących do tematyki.
Dla udowodnienia warto podać kilka przykładów, które na większą skalę posłużyłyby za oddzielny cykl felietonów. Purytańskie korzenie Miltona, a więc mocne przywiązanie do zapisów Pisma Świętego i podporządkowanie się nim, zadecydowały o głównej tematyce Paradise Lost. Historia upadku tak aniołów, jak i ludzi oraz opisy stworzenia wydają się być osią fabuły utworu. Jednak tylko zorientowany czytelnik zrozumie, że relacje pomiędzy Adamem i Ewą, pierwszymi ludźmi, odzwierciedlają specyficzny pogląd pisarza na sprawę związku dwojga ludzi. Autor, zaczynając od apostrofy do mitycznego bóstwa, przez całość tekstu nawiązuje do pogańskich wierzeń, historii starożytnej Grecji i Rzymu, pokazując przy okazji szatana z nieco innej strony, poniekąd tworząc go częściowo na swoje podobieństwo (zwłaszcza jeżeli chodzi o doświadczenia). Czy więc odwołania do wiary i ludzkiego życia byłyby możliwe, a przynajmniej tak efektowne i efektywne, gdyby Milton zarzucił aluzje do historii i do własnych doświadczeń? Szczerze można w to wątpić...
Stwierdzenie „recenzja nie jest obiektywna” pojawia się dość często w Internecie – co istotne, nie tylko w polskich serwisach. Rozważmy więc kilka różnych, zgoła odmiennych sytuacji. W pierwszej mamy początkującego recenzenta, którego warsztat okazał się na tyle dobry, że może on zacząć tworzyć na w miarę uczęszczanym portalu. Nie jest on starym wyjadaczem, ale młokosem z pewną smykałką, który urządzenia pokroju Amigi czy Commodore 64 zna z opowieści ojca lub krótkich encyklopedycznych notek wyszukanych w sieci. W wypadku gdy otrzyma on grę, będącą remake'em hitu sprzed lat, dany "dziennikarz" może i opisze dobrze produkt, ale czy doceni jego zalety i wady w pełni? A przede wszystkim – czy w ogóle je zauważy?
Podejdźmy do tematu także z innej strony. Internet pełen jest osób, które przez lata zdobyły doświadczenie w branży gier. Mamy ludzi, którzy pamiętają czasy pierwszych komputerów osobistych lub chociaż konsol. Każdy z nich zagrał w setki, jeśli nie tysiące produkcji, wyrabiając swój gust i pewną osobistą skalę ocen. Osobnik taki może być miłośnikiem sagi Wrót Baldura. Jako jej miłośnik: a) ewentualną kontynuację przyjmie z gotowym miejscem w sercu, oddając się bez opamiętania kolejnym podróżom pośród Zapomnianych Krain; b) stwierdzi (o czym było mówione w poprzednich wydaniach (Nie)dzielnego subiektywisty), że legendy nie powinno się naruszać, a sequel to czysta profanacja. Dany textwriter może też zwyczajnie nie trawić Baldur's Gate, a w przypadku premiery nowej części mieć okazję do wyżycia się i zbesztania jej.
Innym aspektem jest inspirowanie się autorów tekstami kolegów po fachu. Należę do osób, które przed przystąpieniem do pisania recenzji/zapowiedzi/felietonu (niepotrzebne skreślić) dużo czasu poświęcają na przebywanie na forach poświęconych danym zagadnieniom czy też grom. Kilka chwil poświęcam też na czytanie zagranicznych materiałów. Pozwala to na szersze spojrzenie na konkretny temat, lepsze przedstawienie go czytelnikom. Nie wyobrażam sobie jednak napisania artykułu, który oparty byłby na innym tekście. Takie praktyki są jednak spotykane, zwłaszcza gdy do boju wkraczają młodzi autorzy. Sam byłem świadkiem, jak w jednym z największych polskich portali pojawiła się recenzja będąca „reprodukcją” tekstu z portalu tworzonego przez człowieka, z jakim przed laty współpracowałem w śp. Załodze G. Należy jednak zauważyć, że materiał został szybko zdjęty, gdy tylko szefostwo serwisu dowiedziało się o procederze. Za ten ruch składam wyrazy szacunku. W takich jak ten wypadkach nie tylko można mówić o subiektywizmie, ale i o częściowym (lub całkowitym) braku własnego zdania. Bo przecież przedstawiamy cudze myśli, zawężając je tylko synonimicznymi zwrotami.
Znów pokuszę się o zadanie pytania: czy sądzicie, Drodzy Gramowicze, że istnieje coś takiego jak obiektywny tekst? Czy można napisać coś, co nie będzie skażone naszymi doświadczeniami? Moją odpowiedź powinniście już znać.
PS Będąc przy inspiracjach, pragnę zauważyć, że czuję się zaszczycony, mogąc być pośrednio muzą, jeżeli chodzi o nazwę jednego z cykli, jaki zaistniał ostatnio w polskiej sieci. Pamiętajcie, Subiektywista jest tylko jeden! ;)