Stare, doświadczone przez czas kartonowe pudełko stoi na półce zaraz obok mojego biurka. To niewielkie opakowanie pamięta jeszcze czasy, kiedy uczęszczałem do podstawówki. Dni, gdy niewiele osób w moim otoczeniu miało zamiar sięgnąć po oryginalną grę. Gdy rówieśnicy przegrywali „od kolegi kolegi”, ja zdecydowałem się na pierwszy prawdziwy zakup, który dziś jest prawdziwym skarbem i klasykiem w kolekcji. Baldur's Gate, bo o nim mowa, być może przez tę dziecięcą, ale jakże dojrzałą (a na pewno rozsądną) decyzję, a może przez sam fakt, że po prostu jest hitem, jest dla mnie częstym przykładem w wielu wywodach.
Saga Wrót Baldura rozpoczęła się w 1998 roku i z miejsca zdobyła sobie rzesze fanów, którzy miłość do ukochanej gry fabularnej przekazują dalej. Gracze tacy jak ja, będący w momencie kupna produkcji BioWare Corporation dziećmi, są obecnie ludźmi dorosłymi, zarażającymi manią własne pociechy lub przynajmniej graczy od siebie młodszych. Ilu z nas wciąż powraca w mury Candlekeep, by usłyszeć głos Goriona mówiącego, by rozpocząć tę wielką przygodę ponownie i wreszcie znów zmierzyć się z czającym się złem? Wielki urok ma tu też polski dubbing, bo któż nie kojarzy narracji Piotra Fronczewskiego? Brak nam Jana Kobuszewskiego, Wiktora Zborowskiego czy Mariana Opani. Nie dla ich innych ról (chyba że zaliczasz się do chlubnych wyjątków, Drogi Czytelniku), ale właśnie ze względu na podłożone przez nich linie dialogowe.
Odejdźmy jednak na trochę od Baldur's Gate, cofając się jeszcze bardziej w czasie. Niewielu z tu obecnych pamięta wydane w 1991 Duke Nukem (sam zaliczam się do takowych osób), jednak niemożliwym jest nie kojarzyć Duke Nukem 3D, który swój głośny debiut zaliczył w pięć lat po premierze „jedynki”. Któż nie pokochał dość... wyszukanego języka (I've got balls of steel! czy I'm gonna get medieval on your asses!) i „scen dla prawdziwych mężczyzn”, z golizną i mało subtelną dawką przemocy? Ten Arnold Schwarzenegger, Sylvester Stallone i Clint Eastwood w jednym, człowiek z cyklu „zabili go i uciekł”, stał się ikoną, o której pamiętamy do dziś.
Inną z produkcji, jaka również zdobi moją półkę i która nigdy nie ma okazji złapać choćby odrobiny kurzu (bardziej ze względu na częstość użytkowania, niźli ze względu na częstotliwość jej odkurzania), jest Heroes of Might & Magic III: The Restoration of Erathia wraz z dwoma dodatkami, znakomicie rozszerzającymi świat gry. Aż ciężko uwierzyć, że od jej premiery mija już dziewięć lat. Jeszcze trudniej jest dać wiarę, że produkcja New World Computing wciąż nie może się znudzić. A jednak. Tak jak tysiące innych graczy, bardziej ciągnie mnie do trzeciej części tej wspaniałej sagi niż do jej najnowszego rozdziału. Fakt, Heroes V to gra znakomita, przy której można spędzić wiele godzin. Czas umilają oba dodatki, lecz nawet mimo pomocy Kuźni Przeznaczenia i Dzikich Hord wciąż – jak na ironię – brak tu pewnej magii.
Gdy przywołuje się nazwę Black Isle Studios, nietrudno jest o szereg skojarzeń. Pozytywnych myśli, związanych z przygodami w Dolinie Lodowego Wichru z Icewind Dale czy historią z tajemniczego i mrocznego świata wprost z Planescape: Torment. Zabawa zaczyna się od trójkącika, mawiają, a trzecią i chyba najbardziej odbiegająca od pozostałej dwójki grą jest Fallout. Postapokaliptyczny świat stał się dla milionów tym, czym dzieci dla Michaela Jacksona, a kawa dla studentów. Z produkcji Black Isle do dziś dnia gracze czerpią satysfakcję, a studia deweloperskie inspirację. Bo czyż Fallout nie żyje wciąż własnym życiem, przyciągając swą przygnębiającą wizją świata pełnego radioaktywnego promieniowania i czyhających na każdym kroku mutantów? Może partia w Tragic: The Garnering, Drodzy Czytelnicy?
Zadacie zapewne pytanie, jaki jest sens przywołania czterech zupełnie odmiennych od siebie gier, z których dwie to całkowicie inne klimatycznie erpegi, a pozostałe to strzelanka i strategia? Dla każdego z nas są to – a przynajmniej powinny być – produkcje sztandarowe, jakie bez wahania można uznać za ikony przemysłu komputerowego. Wiążemy z nimi wspomnienia sprzed kilku lub kilkunastu lat, przypominamy sobie dziesiątki godzin, jakie spędzaliśmy, odkrywając nowe wspaniałe światy. Nie ulega jednak wątpliwości, że wspominamy je pozytywnie.
Jak już zostało wspomniane wyżej, piąta część Heroes of Might & Magic jest grą dobrą, ale niedorównującą klasykowi. Czy serii zaszkodziła niestrawność, jaką w dużym stopniu okazała się „czwórka”? Czy gracze zniechęcili się, z góry zakładając, że coś dobrego w tym temacie nie może powstać? W pewnym stopniu na pewno. Jednak tak jak nie oduczymy od razu człowieka błędu w mowie, który utrwalił sobie przez wiele lat, tak i nie da się szybko zmienić uczucia i preferencji co do ukochanej gry. Heroes V spisuje się jak należy, a jej wielce prawdopodobna pełnoprawna kontynuacja zapewne jeszcze bardziej przekona do siebie społeczność fanów. Jednak tytuł, jakim jest „klasyk”, nie na darmo jest nadawany.
Także serię Fallout i sagę Wrót Baldura uznajemy za coś, co nie powinno być zmieniane. Wiemy, że premiera trzeciego pełnoprawnego erpega w świecie po wojnie nuklearnej zbliża się wielkimi krokami. Mamy też świadomość, że gdzieś w najpilniej strzeżonych zakamarkach studia BioWare rodzą się pomysły na trzecie Baldur's Gate. Czy jednak potrzebujemy kontynuacji dwóch, na swój sposób zamkniętych, całości? Co z Duke'em, który w chwili obecnej stał się bardziej synonimem opóźnienia niż produkcją wyczekiwaną z utęsknieniem? Może i Duke Nukem Forever zaskoczy grywalnością. Ale zabije też urok, jaki póki co jeszcze ma.
Czy Waszym zdaniem, Drodzy Gramowicze, potrzebne są nam zmiany legend, gdy te stały się już częścią kultury?