Przygotowania
O strategicznym znaczeniu wyspy i archipelagu Japończycy byli przekonani jeszcze przed wybuchem wojny. Już w 1937 roku pojawiły się na niej tabliczki zakazujące fotografowania, co znamionowało rozpoczęcie prac nad fortyfikacjami. Dopiero jednak zajęcie przez Stany Zjednoczone Wysp Marshalla uświadomiło dowództwu cesarskiej armii kluczową rolę, jaką mogła ona odegrać w czasie wojny na Oceanie Spokojnym. W chwili, kiedy bezpośrednio zagrożone zostały Mariany i Karoliny, sztab marynarki przystąpił do energicznych prac nad umocnieniem wyspy i zabezpieczeniem znajdujących się na niej lotnisk. Budowę umocnień rozpoczęto w marcu 1944 roku, a już w maju załoga Iwo Jimy liczyła 5000 ludzi, mających do dyspozycji 12 dział obrony wybrzeża, 12 ciężkich dział przeciwlotniczych i 30 sprzężonych działek 25 mm. W czerwcu dowództwo nad obroną wyspy przejął – na bezpośrednie polecenie premiera, generała Tojo – generał porucznik Tadamichi Kuribayashi, który przybył na wyspę na czele 109. dywizji piechoty. Niedługo potem miał miejsce pierwszy amerykański nalot, który de facto rozpoczął krwawe zmagania o „siarczaną wyspę” – w ciągu kilkunastu minut piloci USAF zniszczyli 66 maszyn japońskich rozlokowanych na lotniskach. Mimo tej ewidentnej porażki, generał Kuribayashi był wciąż dobrej myśli – wierzył głęboko w to, że uda mu się związać siły nieprzyjaciela na tyle długo, by z odsieczą mogła przybyć Rengo Kantai - Połączona Flota.
Przybyły akurat w owym czasie na Iwo Jimę major Yoshitaka Horie szybko jednak rozwiał nadzieje generała: Generalne, nie ma już żadnej Połączonej Floty, pozostały nam luźne, rozproszone siły morskie, nie posiadające mocy uderzeniowej... Czy nie słyszał pan o skutkach druzgocącej klęski na Marianach? Generał, nie mogąc uwierzyć w zasłyszane wieści, początkowo zarzucił majorowi, iż jest niespełna rozumu, następnie nazwał go pijanym, by ostatecznie zmusić go do biegania po płycie lotniska, samemu celując w niego laską, co miało udowodnić, że jakikolwiek desant na wyspę nie ma szans powodzenia. Tym bardziej, że marynarka w miarę swych możliwości wciąż podsyłała posiłki i sprzęt. Na wyspie znalazł się między innymi świetnie wyszkolony 145. pułk piechoty, docierały kolejne czołgi i działa, amunicja i broń palna płynęły szerokim strumieniem. Wszystko wskazywało na to, że nadzieje generała nie są zupełnie bezpodstawne. W momencie amerykańskiego ataku, siły Kuribayashiego liczyły około 21 000 ludzi, z czego 7 000 stanowiły oddziały cesarskiej marynarki.
Pewien dość poważny rozdźwięk w sztabie obrońców wyspy nastąpił w momencie, kiedy przyszło ustalać strategię działania i planować rozmieszczenie jednostek oraz umocnień i fortyfikacji. Koncepcja generała opierała się na maksymalnym ufortyfikowaniu zboczy Suribachi, skąd – jak słusznie zauważył – artyleria i ciężkie moździerze bez najmniejszego problemu były w stanie kontrolować niemalże cały obszar wyspy, same pozostając w relatywnie bezpiecznym miejscu, będącym ukształtowanym przez naturę potężnym fortem artyleryjskim. Oznaczało to jednak praktyczne pozostawienie bez obrony plaż i lotnisk. Na to jednak absolutnie nie chcieli zgodzić się oficerowie floty, którzy forsowali teorię o zbudowaniu bunkrów i umocnień w głębi lądu, bezpośrednio w rejonach lotnisk – padły nawet obietnice sprowadzenia do tego celu 320 szybkostrzelnych działek 25 mm.
Ostatecznie doszło do kompromisu i oprócz maksymalnego wzmocnienia stanowisk na Suribachi, powstały dwie linie obronne w głębi lądu. Jedna z nich, wykorzystująca naturalne wzniesienia terenu między lotniskiem Chidori a Motoyama oraz druga, w okolicach miejscowości Motoyama. Dokładając do tego panujący nad krajobrazem wulkan najeżony stanowiskami ogniowymi, niemalże cała wyspa przykryta została podwójnie ogniem ciężkiej artylerii. Najpoważniejszym problemem obrońców było zaopatrzenie tak dużej ilości ludzi w wodę pitną. Brak jakichkolwiek naturalnych jej źródeł uzależniał cały garnizon od dostaw z zewnątrz i... deszczu.
Eskalacja
Preludium do walk o Iwo Jimę były trwające dziesięć tygodni nieustające bombardowania z powietrza, które wykonywały bombowce B-24 należące do 7. armii lotniczej, wspomagane niekiedy przez Latające Fortece B-29. Mimo ciągłych bombardowań – zrzucono około 6800 ton bomb - obrońcy nie ponieśli większych strat, głównie ze względu na doskonałe wykorzystanie naturalnej ochrony, jaką dawał wulkan i pełen jaskiń oraz wykrotów teren wyspy. Na dwa dni przed przybyciem drugiego zespołu, prowadzony był również intensywny ostrzał wyspy w wykonaniu okrętów Zespołu Operacyjnego 54, w skład którego wchodziły między innymi pancerniki Tennessee, Nevada, Idaho, Texas, Arkansas i New York, a także ciężkie krążowniki Chester, Pensacola, Salt Lake City i Tuscaloosa. Japończycy podczas tej artyleryjskiej nawały wykazali się niezwykłą wręcz dyscypliną. Mimo sprowokowania i odkrycia kilku stanowisk ogniowych, znakomita większość struktur obronnych pozostała nienaruszona, gdyż milczące działa były nie do wykrycia, nawet przy pomocy doskonałej optyki marynarki czy zwiadów lotniczych. 18 lutego, wieczorem, u brzegów wyspy pojawiły się okręty Zespołu Operacyjnego 58 pod dowództwem admirała Marca A. Mitschera, a wśród nich pancerniki Washington, North Carolina i pięć krążowników. Wraz z nimi dotarła druga część sił inwazyjnych w postaci licznej flotylli okrętów desantowych.
O świcie przystąpiono do kolejnego ostrzału za pomocą najcięższych dział okrętowych, co stanowiło już przygotowanie do bezpośredniego desantu. Następnie do akcji ruszyły okręty desantowe: Wyglądało to razem na produkcję Hollywoodu, gdyby nie koszty – cała ta ekstrawagancja kosztowała nie trzy miliony, ale trzy miliardy... Około ośmiuset okrętów musiało tu być stłoczonych u brzegów Iwodzimy , jeśli nie liczyć spuszczonych na wodę małych łodzi...
Kuribayashi nie wiedział tylko jednego: z której strony nadejdzie właściwy atak. Dwa dogodne do tego miejsca leżały po przeciwnych stronach wyspy, na jej południowo-wschodnim i południowo-zachodnim wybrzeżu. Kiedy pierwsze okręty desantowe zbliżyły się do brzegów wyspy, nie napotkały na choćby najmniejszy ślad Japończyków czy jakikolwiek opór. W ciągu dwóch godzin na wyspie wylądowało siedem batalionów piechoty oraz duża ilość ciężkiego sprzętu i oddziałów wsparcia, nie napotykając na praktycznie żaden zorganizowany opór i niemalże nie ponosząc strat.
Kiedy pierwsze oddziały desantowe wkroczyły na 300 metrów w głąb lądu, zbocza Suribachi, wydmy nad plażą i brzeg lotniska obudziły się jakby z letargu. Nawała ogniowa miała taką siłę, że wręcz przygwoździła atakujących w miejscach, gdzie zastał ich początek ostrzału. Tak relacjonuje to korespondent Newsweeka: Wraki łodzi, pojazdów, zapasy i wyposażenie usiały brzeg na odcinku dwóch mil. Składy amunicji wylatywały w powietrze w snopach ognia. Stłoczenie sił było tak wielkie, że ludzie deptali po sobie. Japończycy (...) gdziekolwiek ulokowali pocisk – trafiał on w c o ś...
Powodzenie desantu stanęłoby pod znakiem zapytania, gdyby nie fakt, iż rozpoczęcie nawały ogniowej zdradziło stanowiska artylerii japońskiej, co oczywiście nie uszło uwadze obserwatorów artyleryjskich na amerykańskich okrętach.

Czternastocalowe pociski Nevady czy ważące tonę wystrzeliwane przez Washingtona siały spustoszenie w liniach obronnych, rozłupując po kolei bunkry i wyłuskując bądź po prostu zasypując wywołanymi lawinami ukryte w zboczach wulkanu stanowiska ogniowe. Artyleria okrętowa po raz kolejny dowiodła swej niebywałej potęgi. Nie oznaczało to jednakże końca walk – w krętych wąwozach, załomach skalnych, jaskiniach i bunkrach wciąż pozostawało wielu zdesperowanych i gotowych walczyć do końca obrońców. Metr po metrze, krok za krokiem, wykorzystując miotacze płomieni, Amerykanie posuwali się w głąb wyspy. Zacięte walki o każdą wnękę czy korytarz trwały – co było wręcz zdumiewające, zważywszy na braki w uzbrojeniu i aprowizacji – aż do 26 marca. Wtedy to ostatnich 350 Japończyków przeprowadziło desperacki atak na tyłowe oddziały Amerykanów. Po trzygodzinnej walce 250 z nich zginęło na polu walki, reszta zaś została rozproszona. Walka o Iwo Jimę dobiegła końca.
Podsumowanie, czyli dwa obrazy
Jej bilans był tragiczny dla obydwu stron. Japończycy stracili podczas obrony wyspy niemalże cały stacjonujący tam kontyngent, czyli około 21 000 ludzi, z których większa część zginęła w walce. Straty po stronie amerykańskiej były jeszcze większe – około 19 000 rannych – 7000 zabitych. Wywołało to zresztą gorącą dyskusję na temat niepotrzebnego szafowania przez dowódców życiem i zdrowiem żołnierzy. Jako ciekawostkę dodamy jeszcze fakt, iż w trakcie działań na Iwo Jimie flota amerykańska wystrzeliła niewyobrażalną liczbę 300 000 pocisków, o łącznej wadze 14 000 ton! Prosta w założeniach operacja desantowa zamieniła się w jedną z najbardziej kosztownych bitew w historii walk na Pacyfiku.
Niejakie zdziwienie osób znających temat może wywołać brak wzmianki o słynnych flagach, które żołnierze amerykańscy umieścili dwukrotnie na szczycie zdobytego wulkanu Suribachi. Nie jest to przypadek, gdyż w ten sposób płynnie przejdziemy teraz do dylogii opowiadającej o walkach na Iwo Jimie, której reżyserem jest Clint Eastwood. W październiku 2006 roku miała miejsce premiera pierwszego z filmów - Flags of Our Fathers (Sztandar Chwały) - który przedstawia w niezwykle realistyczny sposób nie tylko obraz walki o wyspę, ale również kulisy powstania słynnych zdjęć z zatknięciem amerykańskiej flagi – a w zasadzie dwóch zupełnie różnych flag – na szczycie wulkanu. Opowiadana historia skupia się wokół tragicznych losów trójki żołnierzy, którzy po zakończeniu walk biorą udział w swoistym objazdowym cyrku, mającym zwrócić uwagę amerykańskiego społeczeństwa na kwestię finansowego wsparcia wysiłku wojennego. Film spotkał się z dużym uznaniem zarówno krytyków filmowych, jak i publiczności, zdobywając między innymi nominacje do Złotego Globu za reżyserię.
Premiera drugiego filmu - Letters from Iwo Jima (Listy z Iwo Jimy) - miała miejsce w Japonii w grudniu 2006 roku. Tym razem mieliśmy okazję spojrzeć na tę bitwę oczyma japońskich żołnierzy i ich dowódców. Narracja skupia się zarówno wokół osoby samego Kuribayashiego, jak i zwykłych żołnierzy, którzy oderwani od spokojnego życia na łonie rodzinnym, postawieni zostają w sytuacji, która ich – podobnie jak bohaterów pierwszego filmu – po prostu przerasta. Eastwood w niezwykle sugestywny sposób portretuje swych bohaterów, jednocześnie ukazując mechanizmy, które doprowadziły do desperackiej obrony i śmierci niemalże całego garnizonu. Ten film uzyskał cały szereg nominacji i prestiżowych nagród na wielu festiwalach filmowych, a także zebrał bardzo pochlebne opinie krytyków i publiczności, plasując się niezwykle wysoko w prawie każdym zestawieniu na najlepszy film 2006 roku. Dylogia Eastwooda to bez wątpienia jedna z najbardziej oryginalnych prób przedstawienia tego samego wydarzenia historycznego z całkowicie różnych perspektyw. Na dodatek, poza niezaprzeczalną wiernością realiom historycznym, niesie w sobie niezwykły ładunek emocji i prawdy. Prawdy o człowieku.
Wszystkie cytaty pochodzą z książki Zbigniewa Flisowskiego pt. „Burza nad Pacyfikiem ”, tom 2, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1989