Generalnie na tak zwanej czarnej komedii nie wybucha się śmiechem, ale raczej podśmiewa się z widocznym na twarzy wyrazem drwiny i szyderstwa. Wszak wiele elementów tego gatunku podanych jest na opak. Gorzej, gdy śmiać się nie ma z czego, a film jest po prostu przegadany... Z kolei dramat – wiadomo: śledzimy trudne życiowe koleje losu bohatera, często gęsto mu współczując, a nawet utożsamiając się z nim, przeżywając przy tym swoiste katharsis. Przykłady znakomitych dramatów o alkoholikach można by mnożyć, poczynając od Mistrza, przez Zostawić Las Vegas, aż na polskim Wszyscy jesteśmy Chrystusami skończywszy. Sęk w tym, że Mokra robota nie do końca może się zdecydować, czy woli być typowym dramatem (mniej), czy może czarną komedią (bardziej, ale w sumie też nie za bardzo). Aż boimy się to stwierdzić, ale wychodzi zatem, że to film... nijaki.
Bohater dzieła Johna Dahla, Frank Falenczyk (Ben Kingsley), jest płatnym zabójcą, Polakiem i alkoholikiem właśnie. Mieszanka to wybuchowa, bowiem wiadomo, że Polak napić się lubi, ale jak się już napije, to ciężko od niego wymagać precyzji, tak koniecznej w zawodzie cyngla. Nic zatem dziwnego, że gdy zapity Frank po raz kolejny zasypia na akcji, mafijna rodzina (nawiasem pisząc, niezłe kuriozum – polska mafia w USA! W Buffalo! Kto to wymyślił?) postanawia wysłać go na odwyk. W ten sposób zabójca bez przyszłości trafia do San Francisco, gdzie zaczyna uczęszczać na spotkania AA. To zawiązanie fabuły. Potem scenariusz zakłada jeszcze pracę w zakładzie pogrzebowym, ciągłe banie oraz związek z piękną i bezpretensjonalną Laurel Pearson (Téa Leoni), która, podobnie jak Frank, ma nieco skrzywioną i zwichrowaną psychikę. Trudno doszukać się w filmie amerykańskiego reżysera mocnych stron. Fabuła – pomijając nawet absurdalnie natrętną polskość w złym wydaniu i sposób, w jaki hollywoodzkie gwiazdy mówią „kiełbasa” czy „pierogi” – niczym specjalnym nie zaskakuje. Większość scen da się łatwo przewidzieć, a wybory bohaterów nie są ani zabawne, ani dramatyczne. Dla przykładu – takie rozwiązania fabularne, jak uczęszczanie przez płatnego zabójcę na spotkania AA czy romans z kobietą, której fach killera nie przeszkadza, niosą ze sobą spory ładunek czarnego komizmu. Problem jednak w tym, że nie są pogłębione i, obserwując reakcje ekranowych postaci, widz wzrusza tylko ramionami. Reżyser każe swoim bohaterom sporo mówić, powtarzać frazesy i banalne stwierdzenia, ale sytuacji, które niosą ze sobą jakiś ładunek czarnego humoru, nie wygrywa do końca. Dlatego też na poziomie fabularnym Mokra robota to, niestety, typowy snuj, w którym przez pierwsze trzydzieści minut próbujemy się doszukiwać jakiś emocji, ukrytych znaczeń oraz wyrafinowanego dowcipu, ale później już tylko ziewamy, spoglądając co chwilę na zegarek. Na poziomie aktorskim mamy znakomitego jak zawsze Bena Kingsleya, który wprawdzie bardzo wiarygodnie wypada w roli pijaczka zabójcy (może poza wspomnianym kaleczeniem polszczyzny), ale nie mając zbyt wielu błyskotliwych scen do zagrania, gra ewidentnie na połowie swoich możliwości. Partnerującej mu Leoni i pozostałej części ekipy też trudno zarzucić jakąś koszmarną niewiarygodność, ale też ciężko doszukiwać się w ich aktorstwie elementów godnych peanów. Jednowymiarowo i blado wypada również ojciec mafijnej rodziny, Roman Krzeminski (Philip Baker Hall). Przecież tę postać można było budować w opozycji do kultowych ról Marlona Brando i Ala Pacino z Ojca chrzestnego, a nie tylko pokazywać nieudacznika, który nie potrafi pokierować małym gangiem, choć sili się na to. Największą wadą filmu jako całości jest właśnie to, że jest średni i nijaki. Niby śledzimy losy bohaterów, ale nie do końca nas one obchodzą. Niby budujemy w głowie jakieś możliwości na rozwiązanie akcji, ale ani nie jesteśmy zaskoczeni, kiedy potoczy się inaczej niż sądziliśmy, ani nie triumfujemy zbytnio, gdy autorzy popadają w typową sztampę („Oho, teraz będzie scena miłosna”). Niby zauważamy, że twórcy piętrzą dość absurdalne wydarzenia i starają się puszczać do nas oko, ale jakoś nie chce nam się do końca podejmować tej gry. Mokra robota może być sporym rozczarowaniem dla wielbicieli talentu Bena Kingsleya. Najzwyczajniej w świecie aktor, choć jest kluczową postacią w filmie, nie miał możliwości ukazać swego kunsztu. I tak robi co może, ale całości obrazu nie jest w stanie uratować. Dzieło autorstwa Dahla po jakiś trzydziestu minutach seansu osiąga jakość podgrzanych w mikrofalówce pierogów, serwowanych w tanim barze przydrożnym – i, niestety, trzyma tę temperaturę już do samego końca. Po prawdzie jest to film jednego pomysłu: ukazać absurdalność uczęszczania na spotkania AA po to, aby odzyskać sprawność killera. Szkoda, że tak mało wyszło z ciekawego pomysłu...Plusy: + niezła obsada Minusy: - niewykorzystane możliwości - średni humor - wolno rozwijająca się akcja
Tytuł: Mokra robota Reżyser: John Dahl Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely Zdjęcia: Jeffrey Jur Muzyka: Marcelo Zarvos Obsada: Ben Kingsley, Téa Leoni, Bill Pullman, Luke Wilson, Alison Sealy-Smith i inni Produkcja: USA, 2007 Dystrybucja: Vision Film Distribution Strona WWW: tutaj