Wszechwiedza jest – według większości kultur – atrybutem boskim. Tak się składa, że religie obecnie najbardziej rozpowszechnione stawiają na monoteizm. Wniosek jest prosty: zarówno w naszej kulturze, jak i w aktualnie niezwykle konkurencyjnym islamie wszechwiedza występuje u jednego, jedynego bytu. Wędrując po sieci, odwiedzając rozmaite fora, można dojść ostatecznie do wniosku, że Internet jest pod tym względem całkowicie wyłączony ze specyfiki Cywilizacji Zachodu, która go stworzyła. Internautów legitymujących się wszechwiedzą jest bowiem tylu, że liczebnością zakasowują hinduizm w jego nawet najbardziej politeistycznej postaci.
W branży elektronicznej rozrywki istnieje obyczaj zapowiadania przyszłych produktów. Wstępna informacja jest zawsze skromna, ale sieciowym wszechwiedzącym już wystarcza do wydania ostatecznego, niepodważalnego werdyktu o grze. Geniusze ci, bogowie epoki cyfrowej, unoszący się w nirwanie bitów i bajtów, odczytują przyszłość z przepływu pakietów niczym z Kroniki Akaszy. Od razu wiedzą, czy gra będzie hitem, czy totalną porażką – wiedzą to wcześniej niż programiści, dopiero co opracowujący bazowe skrypty, dobierający tekstury dla pierwszych modeli, wyszukujący middleware do implementacji.
Swego czasu Kazik Staszewski w piosence Las Machinas de la Muerte wyśpiewał taką prawdę (mam nadzieję, że za zacytowanie się na mnie nie obrazi, czynię to w innej wierze niż pewien przewodniczący pewnej partii): Sądy kategoryczne niezwykle są dogodne, dorodne i poniekąd modne, gdy mówisz do tłumu. Najwyższa pora stanąć po stronie rozumu! Stańmy więc po stronie rozumu, przyjrzyjmy się za pomocą szkiełka i oka przykładom fałszywej wszechwiedzy, wyrażanej w formie sądów kategorycznych...
Oczywiście nie możemy sięgnąć po tytuły aktualnie osądzane przez wszystkowiedzących, bo rozważania przeniosłyby się z naukowego na mistyczny poziom. Nie będziemy zatem pisać o Wiedźminie czy trzecim Falloucie. Potrzebujemy wziąć na warsztat takie gry, które już się ukazały, aby móc zweryfikować głoszone przed ich premierą prawdy objawione.
Świetnym przykładem będzie tu Supreme Commander. Od momentu, gdy Gas Powered Games ogłosiło prace nad owym tytułem, zainteresowało się nim wielu wszystkowiedzących. Wystarczyło zawędrować na dowolne forum poświęcone RTS, zajrzeć w komentarze pod recenzjami lub zapowiedziami innych gier z tego gatunku, by natknąć się na liczne sądy kategoryczne. Dowolna produkcja była od razu porównywana do Supreme Commandera przez osoby, które mistycznymi metodami posiadły na lata przed premierą wiedzę o finalnym efekcie prac Gas Powered Games. Wszechwiedzący wypowiadali się pogardliwie o każdej innowacji wprowadzanej przez innych deweloperów, kwitując sprawę krótko: SupCom zakasuje to od ręki. No i doczekaliśmy się premiery. Supreme Commander okazał się być Total Annihilation w nowych ciuszkach, grą całkiem porządną, ale bynajmniej nie czymś, co pogrążyło konkurencję w otchłani zapomnienia. Za mało innowacji, za dużo dziur. Dziś jakoś już nikt nie porównuje nowości do tej gry. No chyba, że takie nowości, o których nic nie wiadomo, więc można na ich temat wygłaszać sądy kategoryczne na bazie wróżb z pakietów.
Podobnie było swego czasu z TES IV i Gothic 3 – tyle że tu wszechwiedzący internauci podzielili się na dwa obozy: jedni wieszczyli supremację dzieła Bethesdy, drudzy stawiali na ekipę od piranii. Nie było tu miejsca na dyskusję, albowiem z prawdami objawionymi nie można się spierać. Oba tytuły zawiodły większość fanów, choć każdy w nieco inny sposób. Dyskusje wciąż trwają, ale już raczej nie dotyczą tego, która z dwóch gier jest lepsza. Argumenty przeniosły się na nowy, bardziej merytoryczny poziom: jedna produkcja jest przeciwstawiana drugiej głównie za pomocą wytykania ilości błędów i niedoróbek. A przecież wcześniej była mowa o absolutnych i niepodważalnych hitach, które zdyskwalifikują na wieki konkurencję...
Na koniec, humorystycznie, warto przywołać wydarzenie sprzed roku. Należące do korporacji Electronic Arts studio Redwood ogłosiło wtedy, że ruszyły prace nad nową grą RPG, roboczo nazwaną Project Gray Company. Nie podano platformy, żadnych szczegółów technicznych ani fabularnych, pokazano tylko kilka szkiców koncepcyjnych. Od razu w sieci zawrzało. Wysyp wszechwiedzących bywa bowiem odwrotnie proporcjonalny do ilości informacji. Jedni twierdzili, że to genialna gra, hit, który zakasuje wszystko. Inni odsądzali projekt od czci i wiary, wieszcząc jego porażkę ze względu na wtórność i słabą grafikę. Czas mijał, ogłoszono prawdziwy - już nie roboczy - tytuł: The Lord of the Rings: The White Council, dyskusja obudziła się na nowo. Na koniec EA zawiesiło bezterminowo prace nad projektem, więc tu najprawdopodobniej nigdy nie dowiemy się, czy którykolwiek z cyfrowych wieszczów miał rację. Za to być może wszechwiedzący będą mieli się o co spierać do końca istnienia Internetu.
Jak widać, sądy kategoryczne na dłuższą metę nie popłacają, bo po jakimś czasie można zostać za nie wyśmianym. Unikajmy więc takiego mędrkowania, wstrzymujmy się z ogłaszaniem werdyktu przynajmniej do momentu ukazania się wersji alfa gry. Publicyści powinni wręcz poczekać na betę. Nie udawajmy wszechwiedzących, nie aspirujmy do rangi forumowych wyroczni czy wręcz bogów. Stańmy razem po stronie rozumu. To pozwoli dyskusjom na temat przyszłych gier stać się merytorycznymi zamiast histerycznymi – czego Wam i sobie serdecznie życzę...