Wczoraj przeczytałem sobie newsa. Niejednego, ma się rozumieć, bo w ramach symbiozy z pecetem i siecią czytanie newsów mi się zdarza dość nagminnie. Ten jednak poruszył mnie do głębi, bo zawsze reaguję entuzjastycznie, gdy ktoś w glorii i chwale odkrywa Amerykę w puszce zupy Campbell. Tym razem na mój szacunek dozgonny i uznanie zasłużyli sobie spece z charytatywnej organizacji Save the Children. Popieram alternatywne metody zarobku, sam rzuciłem korporacyjną robotę na rzecz publicystyki i literatury. A moi aktualni idole najprawdopodobniej właśnie cieszą się gażą za swe odkrywcze badania. Uczciwie zainkasowaną z puli składkowej, charytatywnie im ofiarowanej. Dobrze, dosyć ironizowania na pusto, czas przejść do sedna.
Otóż nie trzeba specjalnych, dodatkowych badań (bo dawno je zrobiono), by zauważyć, że osobniki z gatunku Homo Sapiens są w różnym stopniu – nazwijmy to – socjalne. W czasach przed rozrywką elektroniczną w szkołach można było zaobserwować też takie okazy biologiczne jak panna-pokrzywka czy milczek-okularnik. Nietowarzyskie i nastroszone. Z niemożności uczestniczenia w rozrywkach koleżeńskich, te istoty zabierały się za zapychanie swojego czasu. Czytaniem, pisaniem głupich rymowanek, malowaniem – te o szerszych horyzontach. Ślinieniem się, dłubaniem nożem w ławkach, kontemplacją paznokci – te o węższych. Nie mam rozeznania, czy wtedy ktoś opublikował podobnie alarmujący raport, jak ten, który mnie wczoraj tak poruszył. Jeśli tak się stało, to wypunktował jako potencjalny problem raczej masową produkcję literatury i dostęp do kredek, niż ślinienie się i brud za paznokciami. Bo tak ładniej i mądrzej.
To jedna strona medalu. Druga to oczywista prawda, że postęp cywilizacyjny hamuje przyrost populacyjny. Dzieje się tak z powodu szeregu rzeczy. Dostęp do dobrodziejstw technologicznych z reguły łączy się ze wzrostem zużycia czasu jednostki na owe dobrodziejstwa. Tu znaczną rolę odgrywają urządzenia do komunikacji międzyludzkiej – bynajmniej ich natychmiastowe działanie nie zapewnia nam więcej czasu wolnego. W przeciętnym aparacie komórkowym z reguły znajdują się numery telefonów do większej ilości osób, niż mieszkaniec zapadłej średniowiecznej wioski miał szansę poznać przez dużą część życia. Na masowości kontaktów międzyludzkich i ich uproszonej formie cierpi wymiar jednostkowy. Znamy więcej ludzi, ale gorzej. Nie mamy dla poszczególnych osób aż tyle czasu, ile potrzeba.
Poziom cywilizacji jest odwrotnie proporcjonalny do poziomu prokreacji. Przy wysokiej śmiertelności dzieci pojawia się konieczność ich – bądźmy brutalni – nadprodukcji. Ktoś musi przeżyć, gatunek nie ma prawa tak łatwo wymrzeć. Świadomość bezpieczeństwa medycznego odracza biologiczną potrzebę posiadania potomstwa – mamy pewność, że jest jeszcze czas, medycyna pomoże. Do tego poziom technologii to również poziom rozwinięcia technik antykoncepcji. A na koniec tego wszystkiego zauważmy jeszcze, że... seks to rozrywka. W pewnym sensie, bo tak jesteśmy skonstruowani jako gatunek, że odczuwamy przy nim przyjemność. W większości zdrowych przypadków w każdym razie.
Gdy pojawiają się inne alternatywne rozrywki, wybieramy między nimi. Filmy, gry komputerowe, konsole, odtwarzacze przenośne, Internet – to potencjalni konkurenci dla seksu. Człowiek potrzebuje rozrywki, dlatego bez prądu, wody bieżącej i podobnych cudów cywilizacji, seks jest uprawiany częściej. Gdy w zimę stulecia w Polsce odciętych od świata i elektryczności zostało mnóstwo osób na dużych połaciach kraju, dziewięć miesięcy później pojawił się wysyp noworodków. Bo nie było zbyt wiele alternatywnych rozrywek, prezerwatyw ze Stomilu nie dowieźli, a inna antykoncepcja nie była mega rozwinięta.
Im więcej elektronicznej rozrywki, tym mniejsza szansa na to, że statystyczny osobnik wybierze bardziej energochłonną zabawę. W tym sport na świeżym powietrzu albo właśnie wspomniane przed chwilą zajęcia w parach. Kijem Wisły się nie da zawrócić, taki mamy paradoks cywilizacji, że przedłuża życie i zmniejsza gon do generowania licznego nowego pokolenia, do tego kradnie czas i zachęca do indywidualizmu.
Wspólne granie na pececie czy konsoli, spotkania klanów, turnieje – czy z innej strony wymiana wiedzy o ulubionych zespołach muzycznych, poznawanie obcych języków i podstaw sztuki dyskusji w sieci - to tylko niektóre przykłady rzeczy, jakich nie zauważyli badacze z Save the Children. Oni znają rozwiązanie: won na świeże powietrze kopać piłkę. Bardziej to pasuje do walki z inną cywilizacyjną pochodną: otyłością – słusznej zresztą walki, przyznam. Więc w ramach pójścia za głosem badaczy, choć już dzieckiem nie jestem, więc mnie nie uratują, zaraz wyskoczę pojeździć na rowerze. Sam, bo asocjalne osobniki mojego gatunku siedzą w firmach i szkołach rozmaitych, w dużych skupiskach. Zostawię w mieszkaniu moją drugą połowę, która pracuje przy drugim kompie, więc rozluźnię na chwile bezpośredni z nią kontakt. Zaprzeczę w ten sposób wynikom tych wesołych badań, ale przy okazji zawalczę z nadwagą. W sumie tego ostatniego już mogę Wam i sobie na koniec życzyć. Wcześniej nie było czego, więc nie miałem jak zakończyć felietonu i nie udało się go opublikować w terminie...