Hal Duncan: Zupełnie się nie spodziewałem takiego przyjęcia! Tak naprawdę zastanawiałem się, czy w ogóle znajdę jakiegoś wydawcę (śmiech). Miałem nadzieję, że może się jednej osobie spodoba, może dwóm, ale zupełnie mnie zaskoczyło to, jak dobrze została przyjęta, to, że krytycy wypowiadali się o niej pozytywnie... Jestem mile zaskoczony.

JK: Jesteś bardzo skromny! (śmiech). A teraz "Welin" został wydany w Polsce i już właściwie można powiedzieć co nieco o reakcjach czytelników. Choćby śledząc niektóre fora internetowe, można stwierdzić, że twoja książka jest przeważnie oceniana jako: bardzo dobra, wręcz świetna, ale zarazem bardzo trudna, wymagająca lektura. Spotkałam się z opiniami, że fakt przebrnięcia przez nią nobilituje... Czy to współgra z twoimi odczuciami? Pisałeś powieść dla wyselekcjonowanego odbiorcy?
HD: Bynajmniej! Mocno wierzę w to, że zawsze jest możliwe napisanie takiej książki, która będzie przemawiać zarówno do tych "wybranych", choć nie wiem, czy to szczęśliwa nazwa... może lepiej do kilku specyficznych odbiorców, jak i do większej masy. Ludzie mają przecież różne poziomy odbioru i różne rzeczy mogą im się podobać (lub nie) z różnych względów. Weźmy na przykład "Paragraf 22"... To ciężka książka, o bardzo skomplikowanym poziomie narracji. Na pewno nie jest liniowa, a jednocześnie czyta się ją z wielką przyjemnością i ma wielką bazę fanów. I bardzo chciałbym, żeby moja książka też została tak odebrana. Rzeczywiście, widać po reakcji czytelników i krytyków anglojęzycznych, że jest grupa osób, która bardzo ceni tę książkę, ale są też tacy krytycy, którzy jej nienawidzą! (śmiech) Ale tak samo wśród fanów literatury fantastycznej: są ludzie, którzy jej nienawidzą, ale są i tacy, którzy ją uwielbiają. Nawet wśród miłośników wielkich epickich opowieści w konwencji typowej fantasy pojawili się czytelnicy, którzy odnaleźli w "Welinie" coś, co im się podoba... Zatem wierzę, że jest możliwe napisanie książki, która przemówi do najróżniejszych osób. Sądzę, że "Welin" jest właśnie taką książką. Nie jest przeznaczony jedynie dla kilku "wybrańców". Myślę, że czytelnicy SF są często niedoceniani przez osoby z zewnątrz. Jest przecież wielu bardzo inteligentnych czytelników literatury fantastycznej. W końcu już od bardzo wczesnych lat powstają książki, które są naprawdę znakomite literacko, np. książki Raya Bradbury'ego. Alfred Bester w swoim "Gwiazdy moim przeznaczeniem" nawiązuje bardzo mocno do Joyce'a, taki trend widać również w późniejszych książkach. Istnieje taka grupa odbiorców, która poszukuje czegoś trudniejszego...

JK: Ta książka jest o chaosie. Nie może być prosta.
HD: Tak. Dlatego komplikacja formy była nieunikniona. Zmusza czytelników do postawienia się w sytuacji bohaterów, którzy dopiero odkrywają, dla których wiele z tego, co się dzieje, jest totalnie obce.
JK: To jest w ogóle pierwsze obcojęzyczne wydanie twojej powieści... Prawda?
HD: Tak. Pierwsze, i miejmy nadzieję, że nie ostatnie (śmiech). To wspaniałe uczucie. Tym bardziej że ta książka zaprezentowana w polskim języku - a polski to dla mnie język bardzo tajemniczy, kompletnie nie znany - jest jakby bardzo, bardzo na miejscu... Ponieważ patrzę na strony i widzę dziwne, tajemnicze słowa, rzeczy, których zupełnie nie rozumiem, i przez to sama książka staje się obiektem bardziej tajemniczym, bardziej magicznym... Co jest w tym momencie jak najbardziej na miejscu.

JK: A przechodząc do samej powieści... Jej punktem centralnym, tytułowym Welinem - lub raczej jego kopią - jest Księga Wszystkich Godzin, czyli jak gdyby program napisany dla całej rzeczywistości. Kiedy sobie przypominam różne utwory, widzę, że generalnie pomysł traktujący o tym, że świat jest czyimś eksperymentem, zabawką, symulacją dość często się pojawiał w fantastyce... Jednak mnie osobiście bardzo zaciekawiło, na ile twoje własne doświadczenia zawodowe miały wpływ na autorską wizję? Na kształt tej książki.
HD: Strasznie trudne pytanie... Co z własnego życia znalazło się w tej książce. Być może to, że patrzę na świat bardzo synkretycznie, nie holistycznie, nie widzę świata jako całości, tylko zlepek różnych elementów - i właśnie to też chciałem pokazać w "Welinie". Sposób tworzenia swojego świata z różnych elementów, z tak naprawdę różnych światów... Ze wszystkich rzeczy, które widziałem. To chyba znajduje odbicie w trójwymiarowości tej historii...

JK: Hal, mi bynajmniej nie chodziło o to, skąd bierzesz pomysły! Bo moim skromnym zdaniem, takie pytanie zadane pisarzowi jest kompletną bzdurą i szczytem głupoty. (śmiech) Chodziło mi o to, że ty jesteś programistą komputerowym, a ta książka jest o programie całego świata... Zatem coś z doświadczeń zawodowych musiało jakoś przeniknąć, przesiąknąć do fabuły...
HD: A, teraz dotarło. (śmiech) Oczywiście, na pewno przedostało się tam coś z moich umiejętności programowania, z poczuwania się do bycia programistą... Sam pomysł, że słowa mają moc, że słowa są potężne. Słowa języka programowania są bardzo ważne, i to jest widoczne w "Welinie". Częścią tego świata jest fakt, że poszczególne słowa mogą tak naprawdę zmieniać wszystko. Jednak trudno mi powiedzieć, co było pierwsze. Czy to przypadkiem nie było tak, że zainteresowanie słowem, językiem nie wpłynęło na mój wybór zawodu, ponieważ tę książkę zacząłem pisać wcześniej, niż zostałem programistą. Nad powieścią zacząłem pracować ponad dziesięć lat temu. Najpierw studiowałem literaturę i próbowałem pisać "Welin", natomiast nie bardzo mi wyszło, bo moje umiejętności nie były wtedy wystarczająco duże, żeby przekazać wszystko, co chciałem, wszystkie pomysły, które miałem. I dopiero później wróciłem na studia, aby się dokształcić i zostać programistą. Dlatego trudno mi powiedzieć, co tak naprawdę było pierwsze.

JK: Ale to wiele wyjaśnia, muszę powiedzieć. (śmiech) W twojej powieści nie ma linearnej fabuły... Przyszłość, przeszłość i teraźniejszość występują obok siebie na równych prawach. Czytelnicy w zasadzie składają z tego swoją własną historię, każdy może to inaczej odczytać - dlatego, między innymi, twoja książka jest przez krytyków porównywana do "Finnegans Wake" Jamesa Joyce'a. Która zresztą, jak twierdzisz, mocno cię zainspirowała. Ale sądzę, że mimo wszystko jakiś algorytm za tym stoi... Czy możesz coś zdradzić na ten temat? Jakiś klucz, którym można się posłużyć układając sobie tę historię?
HD: Hmm... Przede wszystkim ta książka to jest tylko połowa dylogii. I tak naprawdę dopiero dwie części - "Welin" i "Atrament" - stanowią zamkniętą całość, w której pewne rzeczy będzie widać. Natomiast składa się ona z czterech części, każda z nich odpowiada porze roku i porze dnia. W "Welinie" jest noc, dzień, wieczór i jesień, ogólnie opowiada to właśnie o progresji. Kanwą wszystkiego, pod spodem wszystkiego, jest opowieść o przemijaniu dnia, życia i świata. O przemijaniu świata, który powoli rozpływa się w noc. A w "Atramencie" zostanie przedstawione, jak wygląda podróż przez noc, będzie też o powrocie dnia oraz cieplejszych miesięcy. Oprócz tego jest tam porwana, fragmentaryczna opowieść, która jest zupełnie innym poziomem. Pod spodem znajduje się ogólny schemat, ogólny rytm - rytm roku i dnia.

JK: Wydaje mi się, że w takim razie ważniejsza jest cząstka emocjonalna niż intelektualna. Ze spotkania wiem, że inspirowały cię nie tylko książki, ale obrazy Picassa, garażowy Punk Rock, dotyk średniowiecznej kopii dzieła Nostradamusa w uczelnianej bibliotece... To też jest klucz.
HD: To wszystko tam jest - w jakiś sposób. Kiedy oglądałem kopię Nostradamusa... To jest w ogóle niesamowita historia... (śmiech). Nie byłem zbyt pilnym studentem. Przeglądałem sobie katalog biblioteki, żeby znaleźć coś ciekawego. Kiedy znalazłem tę książkę w spisie, sądziłem, że to będzie zwykła kopia. Byłem w szoku, kiedy kazano mi wypełnić długi formularz, wypytywano o promotora, a potem przyniesiono specjalne rękawiczki i piankowe podpórki... A wreszcie samą książkę. Czy raczej księgę. Była z pergaminu, iluminowana, napisana... średniowieczną francuszczyzną! Kompletnie nic nie rozumiałem, ale nie pozostało mi nic innego, jak udawać, że specjalnie po to tu przyszedłem. Wyjąłem notes, robiłem mądre miny i udawałem, że sporządzam notatki. Wtedy doznałem jak gdyby olśnienia. Miałem przed sobą "artefakt mocy", jak w legendach, coś niesłychanie cennego, co wymyka się pojmowaniu. Księga była ważna nie w znaczeniu informacji - bo przecież nic nie rozumiałem - lecz przez swój wiek, przez to, że dużo znaczyła dla ludzi. Na świecie można znaleźć wiele przedmiotów mocy w metaforycznym sensie. W opowieściach na ogół są to miecze - symbole honoru, odwagi. A przecież księgi są potężniejszymi artefaktami - kształtują ludzi, którzy kształtują świat. Tak narodził się zaczątek "Welinu".
JK: Księgi mogą być też dużo groźniejsze niż miecze. Dlatego palono te, które były niewygodne. Przychodzi mi do głowy, że wydźwięk "Welinu" jest bardzo niepokojący... Właściwie nawet przerażający, no bo jeżeli świat został zaprogramowany, to co z wolną wolą człowieka? Przemyślenia, jakie to prowokuje, to przerażająca sprawa...
HD: Trafiłaś. To właśnie część wyzwania związanego z tą książką i tak naprawdę jeden z głównych tematów... Wolna wola. Czy to, że enkin mają wyryte na ciele znaki, oznacza, iż naprawdę przy pomocy formuł magicznych można kogoś kontrolować? Głównym pytaniem w powieści jest to, czy rzeczywiście istnieje coś takiego, co może ludzi absolutnie kontrolować. Czy taka twarz, którą ci przyprawiają (gombrowiczowska "pupa", "gęba" - przypisek Trashki), jakaś nadana etykietka, czy to definiuje, kim jesteś? Niestety, nie mogę za dużo o tym mówić, ale spokojnie - w "Atramencie" znajda się odpowiedzi na większość pytań.
JK: Nie, nie, absolutnie nie mów nic, mogłoby zdradzić czytelnikom, co będzie dalej!
HD: Nawet nie chcę za dużo zdradzać o końcówce samego "Welinu", żeby nie popsuć nikomu lektury.
JK: I bardzo słusznie. Natomiast możemy pokręcić się trochę po treści, nie zdradzając szczegółów. W książce wspominasz o poszukiwaniach mitycznej księgi, o rozważaniach benedyktynów, cystersów, jezuitów oraz uczonych innych religii na jej temat... Wędrujemy też przez mity narodzone na długo przed chrześcijaństwem... Czy może jakaś konkretna szkoła myśli gnostycznej zafascynowała cię bardziej od innych?
HD: Na pewno myśl gnostyczna w ogóle, jako taka, miała na mnie wpływ. Ponieważ odkąd przeczytałem późniejsze książki Philipa K. Dicka, w których porusza tematy związane z gnostycymem i ogólnie umieszcza motywy z wiedzy tajemnej, to bardzo mnie to zainteresowało. Sam pomysł, że mogą być różne wersje chrześcijaństwa, na przykład takie, w których Bóg jest nieomylny, ale też takie, które głoszą, że Bóg się myli i nie można Mu ufać... To bardzo mi pasowało do książki. Taki sprzeciw wobec "nieomylnych" autorytetów, wobec władzy, bunt przeciwko establishmentowi, przeciwko uciskowi... To wszystko jest mi bardzo bliskie. No bo w końcu czyż nie jest atrakcyjną myśl, że ta siła, ten, kto tym wszystkim rządzi, nie jest naprawdę taki dobry, a więc ci, którzy się buntują, są pozytywnymi bohaterami?
JK: Prometeuszami na przykład...
HD: I to niewątpliwie jest obecne w "Welinie". I nieprzypadkowo.
JK: No tak. Twoja książka to w dużej mierze krytyka społeczna i polityczna. I dlatego jestem ciekawa, co tak prywatnie sądzisz: czy ta metaforyczna "boska symulacja" kiedyś ma szansę zadziałać nieco lepiej? Może kiedyś my, elementy Artificle Inteligence, na tyle się usprawnimy, zmądrzejemy, że zaczniemy sobie lepiej radzić z tolerancją i elastycznością?
HD: Ja jestem wielkim optymistą. Bardzo wierzę w ludzkość i jej zdolność do pokonywania przeszkód, także tych w umysłach poszczególnych ludzi. I wierzę, że każdy ucisk kiedyś się skończy. Każde imperium kiedyś upadnie - i prędzej czy później wydostajemy się z każdej niewoli. Mocno w to wierzę i jest to dla mnie ważna rzecz.
JK: Czy nadal jest w tobie coś z anarchisty, czy to już pieśń przeszłości nastolatka?
HD: Jestem teraz pragmatycznym anarchistą (śmiech). Ciągle jestem anarchistą w duszy. Ale stałem się bardziej pragmatyczny, choć gdzieś w środku czuję, że anarchia jest "tym czymś", to wiem też, że demokracja jest póki co najlepszym rozwiązaniem odnośnie do rządu i funkcjonowania świata.
JK: Cóż, ja czuję, że gdyby człowiek był trochę inaczej skonstruowany, powiedzmy: bardziej skłonny do altruizmu, mniej podatny na frustrację i agresję, czyli w pewnym sensie "dobry" z natury, to anarchia byłaby dla niego dobrym stanem. (śmiech) A tak... Może lepiej, niestety, żeby działali jacyś przewodnicy i ktoś, kto będzie trzymał tłuszczę w ryzach.
HD: Ludzie nie mają wrodzonych skłonności ani do dobra ani do zła. Jesteśmy zdolni do wszystkiego, ale też bardzo nie lubię idei czy wizji bycia prowadzonym. Trzeba pamiętać, że owce i barany są prowadzone. I zwykle prowadzi się je na ubój.
JK: Ale też nie chodzi o "upupianie", odmóżdżanie, tłumienie indywidualizmu i prowadzenie na smyczy... Po prostu rząd i siły porządkowe być muszą. I o to mi chodziło. Ja sama na przykład raczej się nie obronię przed dziesięcioma rozentuzjazmowanymi młodzieńcami z bejsbolami, którzy uważają, że wszystko im wolno, bo wymachują wzmiankowanymi narzędziami. (śmiech)
HD: O, tak. Musimy mieć jakiś system, bo bez systemu nie będziemy mieli społeczeństwa, będzie jakaś dzicz. Natomiast jednocześnie sądzę, że każdy system, nawet najlepszy, kiedyś się skończy, kiedyś upadnie...
JK: Zdegeneruje się?
HD: I zwykle tak bywa. A zanim upadnie, pojawi się w nim ucisk, prześladowania. Kiedy już jednak upadnie, oczywiście, pojawi się chaos, ale z tego chaosu powstanie nowy system. Być może lepszy. Ale on też się w końcu zdegeneruje. I niestety należy mieć tylko nadzieję, że żyjemy w dobrym okresie pewnej stabilizacji. Lecz życie jest skomplikowane i jest w nim pewien chaos. Czy to źle? W końcu to, co czyni życie tak interesującym, to właśnie wszystkie komplikacje, to, co sprawia, że nie jest zbyt proste.

JK: Że nie jest zbyt banalne i nudne. Pewna nieprzewidywalność, niespodzianki, słowem - dawka chaosu to nic złego. To samo życie. Ale z drugiej strony trzeba pamiętać o słynnym chińskim przekleństwie: "Obyś żył w ciekawych czasach". (śmiech) A teraz tak z innej beczki... Moją uwagę zwróciła w książce kwestia nanotechnologii. W ogóle podoba mi się idea dostosowywania magii do technologii, przenikania się tego. Dlaczego niby w wieku informacji koniecznie zarzynać kurę czy gołębia? A w ogóle nanotechnologia uchodzi za swoistą "magię przyszłości". Wiem, cały czas się przyczepiam do tego, że jesteś programistą... (śmiech) W każdym razie masz wgląd w różne nowinki, więc jak sądzisz, czy ta dziedzina rozwinie się na tyle, że pojawią się kiedyś te wszystkie "cuda" z wyobrażeń pisarzy SF?
HD: Trudno powiedzieć. Zdecydowanie nie, jeśli chodzi o takie wykorzystanie nanotechnologii, jakie jest w "Welinie". To nie ma nic wspólnego z techniką czy w ogóle z nauką. Ale nie uważam, żeby SF musiało być dosłowne, a nawet prawdopodobne, by musiało być technicznie możliwe. Wiele pomysłów to po prostu metafory. Używa się ich, aby przekazać pewną treść, a nie wymyślić, jak będzie wyglądać technika za jakiś czas. Na przykład efekty nanotechnologii, które pokazałem w "Welinie", wymagałyby działania na poziomie kwantowym, subatomowym, a nanotechnologia nie jest w stanie tego zrobić. Ale przecież o to chodzi, by to było magiczne dla czytelników.
JK: A powiedz mi taką rzecz... Pracujesz na pełen etat, a tworzysz literaturę, która jest, moim zdaniem, bardzo pracochłonna... Jak znajdujesz czas na odpoczynek przy tym wszystkim?
HD: Cóż, tak naprawdę to właśnie rzuciłem pracę. (śmiech) Ale kiedy pisałem "Welin", to faktycznie pracowałem na pełen etat, i to było rzeczywiście trudne. Jestem osobą, której najlepiej pracuje się w nocy. Często pisałem do trzeciej, czwartej nad ranem, później szedłem na rano do pracy, za to w weekendy, kiedy nie biegłem do firmy, spałem po dwanaście godzin. Teraz rzuciłem pracę między innymi dlatego, że nie mogłem pogodzić tych dwóch rzeczy na dłuższą metę.

JK: Teraz piszesz na pełen etat.
HD: Jest jeszcze coś takiego, że... jest taki "haj pisarski". Siedzi się nad książką i nagle się okazuje, że jest czwarta nad ranem, a ty nie masz ochoty spać. Jest się całkowicie przytomnym, ponieważ wszystkie pomysły tak na człowieka działają... Ale poranki są wtedy bardzo trudne... Na śniadanie kawa i papierosy. (śmiech)
JK: A jakie formy rozrywki i wypoczynku preferujesz? Nie można przecież cały czas pracować, nawet kiedy praca jest jednocześnie przyjemnością na haju. (śmiech)
HD: Ach... Więc, tak nobliwie określając (śmiech), to lubię napić się piwa i posłuchać głośnej muzyki z przyjaciółmi. Raczej poza domem.
JK: Girls, Beer, Rock'and'Roll?
HD: Tak, tylko że w moim przypadku "Boys". (śmiech) Jestem fanem szkockiego piwa. Mam swój ulubiony Pub, tak się składa, że znajduje się tuż za rogiem, ale lubię go nie dlatego, że jest najbliżej, tylko dlatego, że jest naprawdę dobry. Mają tam super jedzenie, które można określić jako pomieszanie kuchni szkockiej z bardziej orientalną.
JK: To połączenie brzmi odrobinkę niepokojąco... A co do rozrywek, co sądzisz o grach komputerowych?
HD: Nie gram zbyt dużo, ale to głównie dlatego, że jestem koszmarnym graczem... Większość moich spotkań z grami polegało na tym, że któraś mnie zainteresowała, zatem włączałem ją... i ginąłem. Zaczynałem od nowa. Ginąłem. Zaczynałem ponownie. Ginąłem. Gdy ginąłem kolejny raz... wygrywałem w tej grze! Dzięki temu, że wyłączałem komputer. (śmiech) Szczególnie słabo idzie mi w RTSach, natomiast jeszcze jako tako radzę sobie w różnych symulacjach. W każdym razie mam koszmarną koordynację wzrokowo-ruchową.
JK: A gry strategiczne?
HD: Najbardziej podobają mi się takie gry jak Sim City, czyli takie, gdzie się coś buduje. I to nawet nie Tycoony, bo jak jest jakieś współzawodnictwo na czas, ktoś mnie atakuje, to ja już się gubię w tym wszystkim... Wolę budować. To jest bardzo fajne. Jak trzeba coś innego zrobić, wypadam trochę gorzej. Najmniej do mnie przemawia główny element gier komputerowych, czyli współzawodnictwo i konieczność kontynuacji czegoś. Najprzyjemniej mi się gra w Sim City 2000, kiedy mam włączone wszystkie czity! Dość pieniędzy, żadnych katastrof, ludzie mi się nie buntują... A ja mogę wtedy bez stresu budować miasto!

JK: Grywasz może w Role Playing Games?
HD: Teraz już nie, ale grałem przez dłuższy czas. Muszę powiedzieć, że przez pewien czas było to dość ważną częścią mojego życia. Najwięcej grałem w Warhammera. Gdy przyłączyłem się do kółka pisarzy w Glasgow, to tak się zdarzyło, że akurat trwała kampania, a poprzedni Mistrz Gry odszedł i jeden z graczy zajął jego miejsce. Dostała mi się jego postać. Postać nazywała się Gerhard. Był to mag, dość kiepski, gdyż znał tylko jeden czar... Bagienne Światełka, którymi tak naprawdę niewiele mogłem zdziałać, ale tak to już jest... Na początku nie rozumiałem istoty Role Playing, nie przejmowałem się, że gramy w jakąś kampanię, myślałem, że my tam chodzimy i od czasu do czasu coś kupujemy, a jak kogoś napotkamy, to trzeba się z nim bić! (śmiech) Mistrz Gry próbował nas od czasu do czasu pchnąć w jakimś kierunku, ku jakiejś przygodzie, ale my zwykle, gdy kogoś spotykaliśmy, to zaczynaliśmy go rzezać... Ciężkie miał z nami życie. (śmiech) Pamiętam, że kiedyś moja postać otrzymała wielki artefakt chaosu i dostała punkty szaleństwa, no i kiedy trafiła do lasu, nabawiła się dendrofobii... Było to szczególnie kłopotliwe podczas przygody, w trakcie której uczestniczyliśmy w przyjęciu w ogrodzie cesarza, a w tym czasie Gerhard był już nieco potężniejszy - miał na przykład firebolla... No i niestety musiał co chwila rzucać na willa, a każdy nieudany rzut oznaczał fireboll w żywopłot!

JK: Ja tam lubię łączyć profesje maga i wojownika, w każdym systemie... Jako fan fantastyki może pamiętasz pierwszą książkę fantastyczną, po jaką sięgnąłeś?
HD: Pierwsza, taka prawdziwie fantastyczna, to była książka "Ja Robot" Asimova. Natomiast tak naprawdę tym, co wprowadziło mnie na ten szlak, co jako pierwsze na mnie wpłynęło, był cykl książek "The Borribles" Michaela De Larrabeiti'ego. Cykl dla młodzieży, raczej dla chłopców, przypominający nieco "Piotrusia Pana", ale znacznie mroczniejszego i znacznie bardziej obskurnego. Wszystkie dzieci - chłopcy i dziewczynki - które uciekają z domu, żyją w opuszczonych ruderach w Londynie... Pierwsza część opowiada o tym, jak przedstawiciele każdej z grup z różnych dzielnic Londynu zostają wysłani na misję, trochę w stylu "Parszywej Dwunastki", żeby wykończyć stwory podobne do szczurów, gnieżdżące się w jednej z dzielnic. Każdy z oddziału musi zabić jedną z tych istot. W drugiej części z kolei występuje scena ucięcia głowy łopatą... To nie był Disney, o nie.
JK: Na spotkaniu wspomniałeś o klubie młodych pisarzy, do którego dołączyłeś i z którym wybierałeś się na konwenty. W Polsce w latach osiemdziesiątych powstała również nieformalna grupa młodych, zaprzyjaźnionych pisarzy, właściwie fanów, którzy chcieli porządnie zadebiutować. Tak się rozpoczęły warsztaty Klubu Tfurcuf vel Tfurcuff, które miały już kilka edycji aż do dziś dnia, w miarę jak coraz to młodsi się dołączali, a starsi stawali się "czeladnikami" i "mistrzami". Jestem ciekawa, czy to było coś podobnego... Czy kształciliście się nawzajem, udzielaliście sobie rad, jak podszlifować tekst?
HD: Było bardzo podobnie jak w Polsce. Chociaż pierwsze takie kółko pisarzy datuje się jeszcze na lata 60-te. Jeden z jego członków kilkanaście lat później prowadził konkurs w lokalnej gazecie na opowiadanie SF. Laureatów zaprosił na swoje zajęcia literackie. Po tych zajęciach kilka osób zaczęło się spotykać i prowadzić coś w rodzaju warsztatów. W tym roku będzie dwudziestolecie istnienia tego kółka. Pochodzi z niego kilku całkiem znanych autorów, na przykład William King, autor opowieści o Gotreku i Feliksie.
JK: Wracając jeszcze do "Welinu"... Zacząłeś od prawdziwego Opus Magnum. Ta powieść jest przecież porównywana do ogromnie trudnej lektury Jamesa Joyce'a... Czy nie drżysz trochę na myśl, że ustawiłeś sam sobie strasznie wysoką poprzeczkę?
HD: Na pewno mogę powiedzieć, że moja następna książka - następna po "Atramencie" - będzie o niebo lepsza. Tego jestem pewien. Co prawda, nigdy nie jestem zadowolony z niczego, co napiszę. Nie jestem zadowolony z "Welinu", nie jestem zadowolony z "Atramentu"... Ale staram się. I uważam również, że zawsze lepiej postawić sobie za wysoką poprzeczkę niż zbyt niską. Staram się wyznaczyć sobie pewne cele i je osiągać. Lepiej się starać, żeby osiągnąć coś naprawdę istotnego, niż z łatwością przeskakiwać niskie poprzeczki. Na pewno ta nowa książka będzie krótsza, prostsza i lepsza, ale to już przyszłość - mam nadzieję - pokaże.

JK: W Polsce mówi się, że: "Lepiej spadać z wysokiego konia"... Zadam teraz pytanie dość trudne... Czy jest jakaś jedna, konkretna, ważna rzecz, którą chciałbyś przekazać czytelnikom poprzez swoje utwory?
HD: Tak naprawdę to bardzo łatwe pytanie. I dałem na nie odpowiedź już w samym prologu. Ludzie umierają. Trzeba bardzo szanować życie. Nie tylko życie innych, ale także swoje własne, bo chwile uciekają, ludzie odchodzą. W "Atramencie" piszę co nieco o historii XX wieku, o tym, jak na życie ludzkie negatywnie wpływa ideologia. Trzeba uważać, bo ludzie umierają.
JK: Na zakończenie pozostaje mi tylko życzyć ci sukcesu w Polsce oraz Nagrody World Fantasy Award.
HD: Dzięki!