Ciężki los najemnika
Ostatnie lata to burzliwy rozwój możliwości graficznych gier. Niby to dobrze, bo popatrzeć jest na co, ale z drugiej strony, gdzieś w ciemnym kącie mieszkania wściekle wykrzywia się domowy budżet. Nie jest to bynajmniej grymas radości, bo aktualnie żywotność domowego peceta nie przekracza dwóch lat. Nagle rodzi się wątpliwość: czy ten wściekły gon technologiczny jest usprawiedliwiony, czy przypomina już bardziej radosny kłus lemingów ku nadbrzeżnej przepaści...
Od razu na wstępie, nim zagonimy się z tematem dalej, zaznaczam, iż problem dotyczy nie tylko graczy, ale - nawet znacznie bardziej – dotyka osoby zawodowo recenzujące i testujące gry. Tak zwany „końcowy użytkownik” co najwyżej wpadnie w ciężką depresje z powodu braku możliwości odpalenia na swym piecu wymarzonego i wyczekiwanego od dawna tytułu. Oczywiście to przykre, ale zważcie drodzy Czytelnicy, iż zawodowiec, żerujący na branży, pójdzie prędziutko z torbami, jeśli zarobionych pieniędzy nie zainwestuje w nową maszynę. Wtedy taki wyrobnik modli się, by kilka tysięcy utopione w nowym sprzęcie jakoś dało się zamortyzować zarobkami, nim stanie się on znowu przestarzały. A po drodze trzeba jeszcze coś zjeść, zapłacić za prąd i gaz... kupa radochy.
Gdy pracownik korporacji ląduję w sytuacji, w której jego stacja robocza przestaje spełniać wymogi nowego oprogramowania, zwykle jednak firma wymienia mu sprzęt na kolejną generację. Najemnik pracujący dla redakcji pisma lub portalu o grach, tak samo jak niezależny betatester, musi sam sobie zafundować upgrade. To się mieści w słynnych 50% kosztów pozyskania, jakie zapisane są w naszym systemie podatkowym: pracownik niezależny sam inwestuje w swój sprzęt, nie będąc zaś płatnikiem VAT, potrzebuje na to jednej z dwóch rzeczy: zniżki podatkowej lub wyższych zarobków. Aby osiągnąć to ostatnie trzeba by przewrócić do góry nogami cały system, upodobniając go do irlandzkiego. Tego nikt w tym kraju się nie podejmie, bo tradycyjne roszczenia społeczne nie pozwalają na zmniejszenie podatków: wolimy dostawać „gratis” coś, za co ciężko w rzeczywistości płacimy. Ot, bagaż alternatywnej ekonomii, jaką zafundowali nam wybitni eksperymentatorzy na dobre półwiecze. Trudno.
Skoro nie można pozwolić na większe zarobki, dziwi ogłoszony w sumie nie tak dawno pomysł, by przedstawicielom wolnych zawodów zajumać owe 50% kosztów pozyskania. Na szczęście owa hucpa nie doszła do skutku, ale zaraz potem zaczęto udowadniać, że dobrodziejstwem dla kasty najemników będzie obdarowanie ich statusem płatnika VAT. Odpadnie problem z kosztami pozyskania, bo jako „firma” sobie taki najemas odliczy zakupy sprzętu od podatku i będzie chodził szczęśliwy jakby... no właśnie, pora na wiadro zimnej wody: jakby mu kto w buty, za przeproszeniem, narobił.
Otóż podatek VAT wymyślił niejaki Maurice Lauré, z założeniem, że będzie to (uwaga!) jedyny podatek. Krótko i dosadnie mówiąc: im więcej żresz, tym więcej płacisz. Im kto bogatszy, tym więcej odprowadza do kasy państwowej. W pomyśle owego Francuza nie było progów, różnic stawek, odpisów... geniusz prostoty. Żadne państwo nie jest w stanie zgodzić się w łatwy sposób na takie drastyczne kroki, przecież rozmaitych podatków musi być co najmniej tuzin. Dlatego, każdy rozsądny najemnik zgodziłby się na wprowadzenie systemu Lauré, ale to utopia. Dziś uczynienie wykonujących wolny zawód płatnikami VAT jest jedynie dowaleniem im kolejnych kosztów – i tych oczywistych i dodatkowych. Otóż bowiem rozliczenie podatkowe wymaga usług księgowych, a te nadmiernie tanie nie są.
Nie dziwcie się więc drodzy czytelnicy, że autorzy w pismach i na portalach piszą coraz częściej, że gra zapowiada się ciekawie, ale nie wiedzą, czy na ich sprzęcie się bujnie. Wielu z nich to młodzi ludzie, za słabo opłacani i przerażeni wizją wydania całości zarobków z kilku miesięcy na nowego pieca, by móc jeszcze kiedykolwiek przyjąć zlecenie - nie złośćcie się nadmiernie na nich. Zrozumcie ich, jak i ja ich rozumiem, choć wynurzeniom tego typu, w kierowanej przeze mnie najemniczej redakcji, nie pozwalam zaistnieć w tekstach. Ten felieton niech będzie moją rekompensatą owych okrutnych ograniczeń – po prostu napisałem to za nich, raz i dobitnie.
A które to gry tak zarzynają pecety – i które z nich czynią to w sposób uzasadniony, a które fundują nam tylko niepotrzebne wydatki na sprzęt? Kto gna wraz z lemingami, a kto stoi z boku? No i czy posiadanie konsoli uwalnia nas od stresu? Na te pytania postaram się odpowiedzieć już w kolejnych felietonach...
Póki co żegnam się, a na koniec powinienem tradycyjnie Wam i sobie czegoś życzyć... Czego by tu... Mam: oby jak najczęściej jesienie były tak złote, ciepłe i pogodne jak w tym roku. Może być? Przecież na lepsze podatki póki co z pewnością nie ma szans, bądźmy rozsądni...